W tem rozbiciu i końcu świata z najeżonymi włosami, z oczyma, rozłamującemi orbity swoje, on, sam jeden, z wrzaskiem, który więdnie na wargach, zerwie się, żeby iść!
Dźwigając na piersiach łańcuch gór, wyciągniętemi rękoma szukać będzie ręki swego żywota...
Na chwilę wzmógł się.
Przytulił twarz do pnia brzozy i objął go lewą ręką. Zagasłe oczy szukały...
Ostatnie, samotne ich spojrzenie przywarło do wątłych liści. Młode liście zasepleniły, drgnęły młode konary — i tajemnicze westchnienie spłynęło, jak ciężka łza z wiszących gałęzi.
Ale co wyrzekły w mowie swej, co wyrzekły...
Wówczas tak się stało, jakby ktoś z trudem nadchodził w udręczeniu, w pośpiechu, nie mając chwili jednej na przełknięcie śliny. A z twarzy istoty tej nie można było rozpoznać, tylko niejaki jej obraz snuł się przed źrenicami. Młodzieniec słyszał szorstki szelest nóg bosych, prędko, raz za razem sunących po kamiennym chodniku. Wytężywszy wzrok w głąb siebie, ujrzał z mozołem siedmioletnią dziewczynę w szmacisku rozdartem na plecach, która dźwigała na lewej ręce małe, śmierdzące dziecko. Rączka jego czerwona nieruchomo trzymała się za szyję siostry. Oczy dwojga marzydeł wytężone i rozwarte stanęły przed nim, świecąc się pośród ciemności, jak płomienie gromnic.
SIOSTRA MARTA ukazuje się na zakręcie uliczki. Szybko nadchodząc, mówi.
Już czas! Czekają...