Wtem dziwna sztuczka. Szosą między naszymi samochodami pancernymi walą z kopyta polscy jeźdźcy. Słusznie ocenili, że mamy złe warunki do ostrzeliwania ich. Prawie leżąc na szyjach swych koni, mijają nas cwałem. Jednego udaje się nam strącić strzałem z pistoletu. Drugi przejechał.
Na wschodzie tymczasem rozjaśniło się. Strzelanina zwolna ustaje. Polski wypad skończył się.
Dywizyjny oddział rozpoznawczy, złożony z samochodów pancernych i plutonów motocyklistów, wjeżdża 4 września późnym popołudniem do Oświęcima, jako straż przednia, ostrzeliwując się z polskiemi oddziałami opóźniającymi. Podczas nocnego biwaku zostaję obudzony ogniem karabinów maszynowych na tyłach, który się wzmaga. Jest godzina 4 rano, wtem alarm. Dywizjon rozpoznawczy otrzymał rozkaz radiowy: »sztab dywizji napadnięty, natychmiast przysłać pomoc«. Wszystkie plutony motocyklistów, wzmocnione przez działka 4 szwadronu oraz większa ilość czołgów zostają natychmiast wysłane na odsiecz.
Pomiędzy barakami, obok koszar artylerii — na prawo stoją nasze działa — chwała Bogu są nietknięte. Samochody pancerne przed nami zaczynają strzelać. Siedzimy gotowi do skoku. Wtem jui, jui — gwiżdżą pierwsze kule nad nami. Wkrótce po tym gwiżdżą już między motocyklami. Z motocykli! Kryj się w rowie! Gęsto nad nami uderzają pociski w gościniec. Biedne