Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/116

Ta strona została skorygowana.
— 110 —

Rashleigh nie taił, iż to przechodziło jego pojęcie, i zdawał się żałować, że nie wybadał u Szkota téj tajemnicy; ale dodał natychmiast:
— Jestże to rzecz pewna i niezaprzeczona, iż w oskarżeniu Morrisa niéma o Campbellu wzmianki?
— Szkoda, — rzekłem, — że nie zadałem sobie pracy przeczytać uważnie całego aktu, ale zdaje mi się, że nie wspomniano w nim o Campbellu, albo jeżeli wspomniano to tak nieznacznie, żem tego spostrzedz nie mógł.
— O! zapewne, zapewne, — przerwał Rashleigh korzystając z obojętności, z którą się wymówiłem, — okoliczność ta musiała być wspomniana, ale, jak mówicie, bardzo nieznacznie; zresztą nie trudno było Campbellowi zastraszyć Morrisa. Tchórz ten, jak słyszałem, otrzymał od rządu jakąś posadę w Szkocyi; a nie mając więcéj odwagi jak kurczę, co się dziś dopiero z jajka wykluło, lękał się zapewne zniechęcić tego olbrzyma, którego jedno groźne spojrzenie, przyprawić go mogło o utratę zmysłów. — Uważaliście, że ten Campbell ma coś marsowego w całéj swojéj postaci.
— Tak, — rzekłem, — postać jego surowa nie odpowiada spokojnemu powołaniu, którem się zajmuje; czy służył w wojsku?
— Tak... nie... to jest właściwie mówiąc nie służył; ale jak największa część młodzieży szkockiéj, uczył się bronią robić. Górale nie wypuszczają jéj nigdy z ręki od dzieciństwa do późnéj starości, wiedząc o tém Morris nie chciałby z żadnym z nich rozpoczynać zwady. Ale jak widzę, kieliszek masz dotąd pełny; ja co do butelki, jestem prawdziwym imienia Osbaldystonów wyrodkiem; jeżeli zechcecie mię odwiédzić w mojém mieszkaniu — zrobimy partyją pikiety.
Pożegnaliśmy miss Vernon, która, jak uważałem,