Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/155

Ta strona została skorygowana.
— 149 —

— O figiel... co to pan wiész na gościńcu.
— Na gościńcu? — niech umrę jeśli cię rozumiem!
— O ten tam tłómoczek, — rzekł Andrzéj przybiérając znowu tajemniczą postawę.
— Jaki tłómoczek? powiédz mi proszę.
— Tłómoczek Morrisa, który mu skradziono; — ah, jeśli to pana nie obchodzi, to i dajmy temu pokój.
To rzekłszy, jął się motyki, i zaczął kopać.
Ciekawość moja, jak to przewidział ten niecnota, zaczęła mię dręczyć coraz żywiéj; nie chciałem jednak jéj okazać, aby się jeszcze bardziéj nie drożył i nie przedłużał dokończenia przerwanéj rozmowy; ale pan Andrzéj nie przestawał kopać; i chociaż odzywał się kiedy niekiedy, to nie o nowinach kramarza. — Stałem przeklinając go w duszy, ale chciałem się przekonać, jak prędko przezwycięży w nim upór nałogowa gadatliwość.
— Tu się posadzi szparagi, tam zasieję fasolę — trzeba aby te pasibrzuchy miały czém bifsztyk przyprawić; ale nigdy miéć nie będą tyle przyjemności jedząc to co ja uprawię, ile ja mam uprawiając to co oni jedzą. — Andrzeju! — krzyczy stara Marta — kapusty nie ma! — Im się zdaje, że dosyć zawołać, a kapusta zaraz wyskoczy z ziemi... — Oho! niebo się wyjaśniło — ani chmurki nie widać — to zapewne dla tego, że jutro niedziela; bo jeżeli ma być pogoda choć jeden dzień w tygodniu, to z pewnością przypadnie na niedzielę, dla tego, że nic robić nie można. — Ale już musi być około ósméj — trzeba iść do domu.
Wbił w ziemię motykę, a spoglądając na mnie i robiąc poważną minę człowieka posiadającego tajemnicę, którą podług woli wyjawić lub zamilczyć może; — odwinął rękawy od koszuli, i poszedł po kurtkę złożoną starannie na pobliskiéj ławce.
Nie ma rady, pomyślałem sobie, trzeba odpokutować