Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/159

Ta strona została skorygowana.
— 153 —

strony, nikt nie śmiał wystąpić przeciw niemu; historyją więc Morrisa uznano za podłe oszczerstwo, i gdyby nie umknął podkasawszy poły, kto wié, czyby go nie wystawiono na świéże powietrze... pod pręgiérzem.
Domawiając tych słów, zacny Andrzéj pozbiérał swoje grabie, grace i motyki, włożył je do taczek, nie śpiesząc jednak, i dając mi czas wypytania się o wszelkie szczegóły. — Postanowiłem nadmienić mu o tém, co zaszło, z obawy, aby ten niecnota nie naplótł ludziom Bóg wié czego z powodu mego milczenia.
— Bardzobym chciał, — rzekłem, — zobaczyć się z twoim krewnym panie Andrzeju, i pomówić z nim samym: słyszeliście zapewne, że i mnie wmieszano do téj dziwnéj sprawy Morrisa; (Andrzéj uśmiechnął się złośliwie) i dla tego chciałbym zapytać Patricka o niektóre jeszcze okoliczności.
— I owszem, proszę pana, powiem mu tylko, że pan potrzebuje kilku par pończoch; to on tu zaraz przyjdzie.
— Dobrze, dobrze — możesz mu nawet zaręczyć, że znajdzie kupca, który nie lubi długich targów; — niech wejdzie przez tylną furtkę, ja tymczasem będę się przechadzać po ogrodzie i oglądać twoje piękne kwiaty.
— Idę więc, idę... Spojrzyj no pan na moje kalafiory, — jak to rosa na nich błyszczy przy świetle księżyca — wyglądają jak panny w dyjamentach.
To mówiąc, Andrzéj Fairservice pobiegł śpiesznie; — dwie mile drogi uważał za nic, gdy szło o zarobek krewnego; chociażby go nie poczęstował piwem, bo musiałby za nie zapłacić sześć groszy. — Anglik, znalazłby zupełnie przeciwnie na miejscu Andrzeja, pomyślałem sobie, przechadzając się po wysadzanych owocowemi drzewami ulicach staroświeckiego ogrodu.