— Nie, nigdy! — zawołałem, — nigdy! — świat cały nie nagrodzi mi tego, co utraciłem. — Najżywiéj wzruszony ująłem jéj rękę i przycisnąłem do ust moich.
— Co za szaleństwo! — krzyknęła, — usiłując wyrwać rękę, którą przecież potrafiłem zatrzymać przez czas niejaki. — Słuchaj mię panie Frank, jak przystoi na rozsądnego człowieka. Nieodzowny wyrok poświęcił mię Bogu, jeślibym nie chciała dzielić losu takiéj poczwary jak Rashleigh, albo tak nieznośnych półgłówków jak jego bracia; — na chwilę nie waham się w wyborze; jestem więc oblubienica Nieba, i w murach klasztoru dni moich dokończę. Zważ jak jest nierozważnym ten dziecinny zapał, — dowodzi on nowéj potrzeby twego najprędszego oddalenia. — To mówiąc, wyrwała nagle rękę, i dodała po cichu, — zostaw mię samą, — spotkamy się jeszcze, ale już po raz ostatni.
Spostrzegłem, że się miesza i blednieje, a spojrzawszy w tę samą stronę, gdzie się i jéj oczy zwróciły, zdawało mi się, iż widzę nieznaczne poruszenie obicia właśnie tam, gdzie drwi skryte prowadziły do pokojów Rashleigha. Nie wątpiąc, że ktoś nas podsłuchuje, rzuciłem okiem na Djanę, jakby żądając objaśnienia.
— To nic.... — rzekła słabym głosem, — wiatr zapewne....
— Niech zginie! — zawołać chciałem uniesiony gniéwem na samo podejrzenie zdrady; lecz chwila rozwagi, i ciągłe nalegania Djany, abym się oddalił, wstrzymały moją gwałtowność. Nie przemówiwszy więc ani słowa, wypadłem z sali w pomieszaniu, które na próżno opisaćbym usiłował.
Tysiączne myśli snuły mi się po głowie, jedna drugiéj ustępując z nadzwyczajną szybkością, nakształt owych chmur mglistych, które zstąpiwszy z wierzchołka góry, zaciemniają widnokrąg i niedozwalają podróżnemu rozpo-
Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/175
Ta strona została skorygowana.
— 169 —