Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/191

Ta strona została skorygowana.
— 185 —

Był to domek czysty i porządny, prawdziwie Northumberlandzki, wymurowany z niezgrabnie ociosanego kamienia. Drzwi i okna dźwigały ciężkie architektoniczne ozdoby. Dach zamiast dachówki pokrywała trzcina. Stara lecz czerstwa grusza przy węgle, z lewéj strony strumyk i kilka grzęd kwiatów od przodu, a od tyłu ogródek warzywny, wygon na jedną krowę, i pólko zasiane różném zbożem, nie na sprzedaż, lecz na potrzebę właściciela, przedstawiały widok owéj szczęśliwéj mierności, którą stara Anglja nawet ku ostatnim krańcom północy obdarza swoich najuboższych mieszkańców.
Gdym się zbliżał do mieszkania mądrego Andrzeja, usłyszałem śpiéwanie, którego ton nosowy, przeciągły i uroczysty, kazał mi się domyślać, że właściciel idąc za chwalebnym przodków zwyczajem, zgromadził kilku sąsiadów na wieczorną modlitwę. — Andrzéj nie miał żony, ani dzieci, ani żadnéj w domu kobiety. — Ojciec mój, — rzekł mi jednego razu, — miał tego dość znaczną trzodę, i dlatego właśnie syn jego woli żyć sam jeden. — Lecz niekiedy zbierał słuchaczów z pomiędzy blisko zamieszkałych protestantów i katolików, — aby, — jak mówił, — wyrwać głownię z pożaru, lejąc na nie duchowny potok, na złość ojcu Voghan, ojcu Docharty, Rashleighowi, i całemu katolickiemu światu, który te jego pobożne usiłowania nazywał heretycką kontrabandą. — Rozumiałem przeto, że gorliwi sąsiedzi zeszli się właśnie w téj porze na podobną kapitułę; lecz gdym się lepiéj głosowi przysłuchał, przekonałem się, że jakkolwiek silny, wychodził przecież z piersi jednego tylko Andrzeja; i kiedym go przerwał otworzywszy drzwi domu, ujrzałem pana Fairservice za stołem, walczącego z całą usilnością na jaką się tylko mógł zdobyć, przeciw sążnistym wyrazom teologicznych dysput, które miał przed sobą.