Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/192

Ta strona została skorygowana.
— 186 —

— Szukałem właśnie ratunku przeciw czarom, — rzekł Andrzéj zamykając ogromną księgę in-folio w dziele sławnego doktora Lekki.
Lekki! — zawołałem spoglądając na łokciowy volumin. — A! mój Andrzeju, przyznasz, że autor twój dość niewłaściwe miał nazwisko.
— Właściwe czy niewłaściwe, to pewna, że się tak nazywał, a nie inaczéj. — Oj! to był teolog panie! Nie taki jak dzisiejsi wasi, ale przepraszam pana, żem dotąd siedziéć nie poprosił — tak mię przeszłéj nocy namęczyły te strachy, że nie śmiałem drzwi otworzyć, nie odmówiwszy wieczornéj modlitwy, i właśnie skończyłem dopiéro piąty rozdział Nehemiasza; jeżeli to nie pomoże, to już nie wiem co i robić!
— Strachy namęczyły, Andrzeju? Jak to być może?
— Oto tak, że całą noc nie dały mi pokoju, tak mi Boże dopomóż, zaledwom ze skóry nie wyskoczył, chociaż prawdę mówiąc żaden mię nie dotknął.
— No Andrzeju, zapomnij na chwilę o twoich strachach: przyszedłem cię zapytać, czy nie możesz mi wskazać najbliższéj drogi do jednego z miast kraju twego, nazwiskiem Glasgow?
— Drogi do Glasgowa? — czy ja nie wiem drogi do Glasgowa? — a jakżebym wiedziéć nie mógł, będąc rodem z Drepdayly, o mil kilka na zachód od miasta? — Ale proszę pana, pocóż pan znowu chcesz jechać do Glasgowa?
— Mam moje interesa.
— To tak właśnie, jak gdybyś pan powiedział, nie pytaj mię, jeżeli nie chcesz żebym cię zbył kłamstwem. — Do Glasgowa?... rozumié się, że pan nie pożałowałby kilku groszy przewodnikowi?
— Zapłaciłbym chętnie, gdybym go tylko znalazł.