Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/195

Ta strona została skorygowana.
— 189 —

a zabrawszy potrzebne ruchomości, przesunąłem się po cichu przez ciemne kurytarze, i wszedłem do stajni. — Lubo nie posiadałem tak doskonale sztuki masztalerskiéj jak krewni moi, nauczyłem się jednak w Osbaldyston-Hallu jak siodłać konia; — w kilka minut już byłem gotowy do podróży.
Wjeżdżając w ulicę wysadzoną odwiecznemi lipami, przez które przedzierało się blade i drżące światło księżyca, obróciłem się raz jeszcze, wydając serdeczne i głębokie westchnienie ku murom starego zamku, w którym opuszczałem Djanę Vernon, — podług wszelkiego podobieństwa, na zawsze! — Nie podobna mi było, między długim i nierównym rzędem gotyckich okien (których wystawy jakby duchy jakie bielały przy świetle księżyca), rozeznać okien Djany. — Utraciłem ją, — rzekłem, — wodząc tu i owdzie wzrok niepewny po starożytnym gmachu; — utraciłem na zawsze, wprzód jeszcze nim opuściłem miejsce jéj pobytu! Jakąż więc miéć mogę nadzieję spotkania jéj kiedykolwiek, gdy znaczna odległość przedzielać nas będzie?
Gdym wyrzekł te słowa, stałem nieporuszony w głębokiem zamyśleniu, żelazny język czasu przemówił trzecią pośród głuchéj nocy, i przypomniał mi umówioną chwilę z mniéj zajmującym panem Andrzejem Fairservice.
Przy końcu ulicy spostrzegłem jezdca ukrytego w cieniu murowanéj bramy; kaszlnąłem kilka razy na znak, że przybywam; lecz dopiero gdym wymówił cicho. — Andrzeju! — odezwał się ogrodnik, — jestem, — jestem panie.
— Jedź więc naprzód, i jeśli być może, nie gadaj, przynajmniéj póki nie miniemy téj wioski.
Andrzéj ruszył naprzód prędszym krokiem jak chciałem; i tak ściśle zachował rozkaz milczenia, że mi nawet nie odpowiedział, kiedym go kilkakrotnie pytał czemu tak