Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/196

Ta strona została skorygowana.
— 190 —

śpieszy. — Omijając zwykłą drogę manowcami dobrze znanemi Andrzejowi, wjechaliśmy na równinę okrytą wrzosem, a następnie, między wzgórza dzielące Angliją od Szkocyi znane pod nazwiskiem Middle Marches. Drogę, a raczéj ścieżkę, po któréj jechaliśmy, zapełniały doły i kamienie; mimo to Andrzéj sporym kłusem ubiegał ośm lub dziesięć mil na godzinę. Upór jego dziwił mię i gniewał. Co krok prawie musiałem spuszczać się ze spadzistéj góry, i znowu wdrapywać na inną, mijać przepaście po nad samym brzegiem tak, że jedno podknienie się konia, mogłoby jezdzca o śmierć przyprawić. — Kiedy niekiedy przyświécał nam mdły promyk księżyca; ale najczęściéj osłonieni górami, jechaliśmy śród najgrubszéj ciemności; a wtenczas stuk podków konia Andrzeja, i sypiące się iskry, były jedyną skazowką drogi. — Z razu bieg prędki i ciągła baczność, aby uniknąć przypadku, rozrywały przynajmniéj smutne myśli moje; lecz w krótce zajęła je troskliwość o własne bezpieczeństwo. — Po bezskuteczném na Andrzeja wołaniu, aby cokolwiek wolniéj jechał; gdy ani słuchać, ani odpowiedziéć nie chciał, uniosłem się żywą niecierpliwością, która mi jednak nic nie pomogła. Próbowałem kilka razy dopędzić i nastraszyć harapem upartego przewodnika; lecz czyli, że siedział na lepszym koniu aniżeli ja, czyli że miał jakieś przeczucie nieprzyjaznych moich zamiarów, Andrzéj pośpieszał naprzód, ilekroć się ku memu zbliżałem. Nie mogłem i wolniéj jechać, i mimowolnie musiałem go z oka nie spuszczać; inaczéj, zbłądziłbym niezawodnie pośród téj dzikiéj pustyni, którą przebywaliśmy tak spiesznie. — Naostatek, zapalony najwyższym gniewem, porwałem pistolet, pogroziłem panu Andrzejowi, że jeżeli w téj chwili nie spełni niego rozkazu, poszle za nim kulę, która go na miejscu osadzi. Zdaje się, że te słowa trafiły do jego ucha; głuchego na pierwsze moje nalegania; natychmiast