wstrzymał konia, i gdym stanął przy nim, rzekł najzimniéj; — Lecimy jak szaleńcy, a Bóg wié po co.
— A któż cię o to prosił niegodziwcze?
— Rozumiałem, że wielmożnemu panu pilno.
— Jakto? alboż nie słyszałeś, że od godziny krzyczę, abyś wolniéj jechał? Czyś głuchy, czy pijany?
— Nie mam ja tęgiego słuchu... a ten stuk podków o skalistą drogę... w końcu, jeśli mam szczerze powiedzieć, cokolwiek umoczył człek usta na odjezdném; a że nie było nikogo, ktoby do mnie pił, musiałem rad nie rad pić za dwie osoby, — nie chciałem zostawić ani kropli wódki tym papistom; — Wielmożny pan wié, że to jest gorzéj jak za okno wylać.
Wszystko to było podobne do prawdy; a położenie moje nakazywało zachować pokój z przewodnikiem; zaleciłem mu tylko, aby się starał nadal ściśléj wolę moją wykonywać.
Lecz Andrzéj ośmielony łagodnym tonem, jakim doń przemówiłem, podniósł głos swój podług zwyczaju przynajmniéj o oktawę.
— Ani wielmożny pan, ani nikt w świecie mię nie przekona, że jest rozsądném narażać się na chłód nocny, nie ogrzawszy żołądka sporym kieliszkiem wódki zaprawionéj pieprzem lub imbirém. Nikt o tém nie wie lepiéj ode mnie; ileż to razy jeździło się nocną porą przez te góry, utroczywszy po obu stronach siodła baryłkę!
— Czyli jaśniéj mówiąc Andrzeju, jeździłeś, przemycając zakazane towary. Lecz powiédz mi, jakim sposobem pogodzisz nabożeństwo twoje i kradzież publicznego skarbu?
— Są to łupy zdobyte na Egipcyjanach, — odpowiedział Andrzéj, — alboż mało od chwili nieszczęsnego połączenia
Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/197
Ta strona została skorygowana.
— 191 —