z Angliją, wyciérpiała biedna Szkocyja od téj chmary celników, którzy jak szarańcza pożerają jéj zapasy?
Słowo po słowie, dowiedziałem się, że pan Andrzéj i przed i po zaczęciu służby w Osbaldyston-Hallu, często przebiegał z kontrabandą te wzgórza; okoliczność ta jakkolwiek obojętna, przekonała mię, że nie mogłem na lepszego natrafić przewodnika.
Jechaliśmy zwolna; uważałem jednak, że chęć pośpiechu nie opuściła jeszcze zupełnie Andrzeja. Spoglądał często poza siebie i wszędzie po drodze nieco gładszéj ruszał naprzód, jakby się lękał pogoni. — Te oznaki bojaźni znikały stopniowo w miarę zbliżani a się ku wiérzchołkowi gór wyniosłych i spadzistych, których pasmo zdawało się rozciągać o milę na wschód i tyleż na zachód. — Stare światło poranku zaczynało rozjaśniać widnokrąg, kiedy Andrzéj obróciwszy się raz jeszcze i nie widząc żywéj duszy za sobą, odetchnął wolniéj nieco, począł świstać, a nakoniec śpiewać wesoło ostatnią zwrotkę narodowéj swéj pieśni:
O moja Jenny, jużeśmy u siebie;
Nikt mi już teraz nie odbierze ciebie!
Śpiewając, głaskał kark wyniosły bystrego rumaka, który mu tak dzielnie usłużył. Te pieszczoty zwróciły uwagę moją na konia, i wnet z wielkiém mojém podziwianiem poznałem ulubioną klaczkę Thornkliffa Osbaldystona.
— Co to znaczy Andrzeju? — zawołałem rozgniewany, — to jest klacz pana Thornkliffa.
— Tak, prawda, to była klacz pana Thornkliffa; ale dziś, jest moją.
— Ukradłeś ją hultaju!
— Ukradłem? jeszcze mi nikt kradzieży nie dowiódł; oto tak było, — niech tylko wielmożny pan cierpliwie wysłucha. — Pan Thornkliff pożyczył u mnie dziesięć funtów, jadąc na konne wyścigi do Yorck; a kiedym się o oddanie