Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/214

Ta strona została skorygowana.
— 208 —

Jakoż pięć minut nie wyszło, gdy ten sam głos rzekł mi cicho: — „Słuchaj, lecz nie odwracaj się“ — stałem nieporuszony. — Jesteś w niebezpieczeństwie, i ja także. Bądź na moście o saméj północy, a poki nie zmierzchnie, siedź w domu, i nikomu się nie pokazuj.
Jak tylko głos ustał, obróciłem się natychmiast; ale nieznajomy prędzéj jeszcze schronił się za kolumnę, i zniknął. — Chcąc go ujrzyć koniecznie, ruszyłem na drugą stronę kolumny. — Nikogo już nie było; — postrzegłem tylko jakąś osobę owiniętą obszernym płaszczem, przesuwającą się jakby duch pod cieniem rozległych sklepień. Puściłem się w ślad; ale zaledwie kilka ubiegłem kroków, zawadziłem nogą o stérczący kamień i upadłem. Na szczęście przypadek ten spotkał mię śród zupełnéj ciemności; gdyż kaznodzieja ze zwykłą pastorom szkockim surowością strzegący porządku między słuchaczami, przerwał mowę, i rozkazał kościelnemu słudze przytrzymać śmiałka, który się poważył zakłócić spokojność zgromadzenia. — Ale że stuk nie trwał nad chwilę, polecenie nie mogło wziąść skutku, a ja po niejakim spoczynku, niepostrzeżony, wróciłem na dawne miejsce, i tam bez żadnéj już przeszkody, doczekałem końca kazania.
Kiedy już wszyscy ruszyli ku drzwiom kościoła, Andrzéj obejrzawszy się w prawo i w lewo, zawołał:
— Patrzno pan! oto idzie zacny pan Mac-Vittie, i małżonka jego pani Mac-Vittie, i pan Tomasz Mac-Fin, który jak mówią, ma zaślubić pannę Alison, jeżeli mu kto nogi nie podstawi. Nie jest to cud piękności, ale pod poduszką nie pustki!
Spojrzałem w stronę, gdzie mi Andrzéj wskazywał; — Pan Mac-Vittie był to chudy, wysoki i już nie młody człowiek; jasne oko, zapadłe pod brwią gęstą i najeżoną, nadawało mu ponurą i odrażającą postać. Przypomniałem