Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/215

Ta strona została skorygowana.
— 209 —

sobie ostrzeżenie nieznajomego; i lubo nie miałem żadnéj podejrzenia przyczyny, nie czułem w sobie chęci zbliżenia się do pana Mac-Vittie.
Namyślałem się jeszcze co mam uczynić, gdy Andrzéj biorąc wahanie się moje za nieśmiałość, dodał mi odwagi.
— No, panie Frank, przystąpcie doń; wszak jeszcze burmistrzem nie został; chociaż, jak mówią, niezawodnie będzie nim na rok przyszły. — Podéjdź pan śmiało, — choć bogaty, ale nie pyszny, — ręczę, że odpowié panu grzecznie, bylebyś nie prosił o pieniądze; bo jeśli o to chodzi, będziesz doń gadać, jak do ściany.
Te słowa Andrzeja ostrzegły mię, — jeżeli rzeczywiście pan Mac-Vittie jest skąpy i chciwy, nie wypada działać z nim otwarcie i odkrywać swego nazwiska, póki się nie przekonam jak stoją handlowe rachunki między nim i moim ojcem. — Ta uwaga obok mimowolnéj ku człowiekowi temu odrazy i pamięci na to, com usłyszał z ust nieznajomego, sprawiła, iż zamiast udania się do pana Mac-Vittie, posłałem Andrzeja, aby się w domu jego dowiedział o Owenie, nie wymieniając z czyjego polecenia przychodzi. Andrzéj zapewnił mię, że wszystko stanie się podług woli mojéj, i namienił o obowiązku znajdowania się na wieczornéj nauce, dodając jednak z właściwą sobie złośliwością, — iż ci, którzy na miejscu ani chwili ustać nie mogą, i gwałtem szukają guza łażąc po grobowcach, jakby umarłych ze snu wiecznego zbudzić chcieli, lepiéj zrobią, jeżeli się pomodlą w domu przy kominku.