Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/218

Ta strona została skorygowana.
— 212 —

dły mię do mostu, na którym o całéj tajemnicy dowiedziéć się miałem.
Chociaż zasiadłem do obiadu, po skończoném wieczorném nabożeństwie (szanując pobożność gospodyni niechcącéj rozkładać ognia wcześniéj, i stosując się do rady nieznajomego przyjaciela, abym przed zmrokiem nie opuszczał domu); jednak kilka godzin jeszcze upłynąć miało przed nadejściem oznaczonéj chwili, gdym stanął na miejscu spotkania. — Łatwo sobie wyobrazisz, jak długiemi wydawały mi się te godziny. Znaczna liczba osób płci obojéj, na których twarzy pozostał jeszcze wyraz nabożnych uczuć, z jakiemi opuściły kościół, przesuwała się po obszernéj łące na prawym brzegu Klajdy; inne przez most długi a wązki szły przeciwną stroną. Rzadko kiedy słyszałem głośną rozmowę; rzadziéj widziałem te same osoby wracające na przechadzkę, do któréj zachęcał pogodny wieczór i piękność okolicy. Wszyscy spiesznie dążyli do spokojnych mieszkań. — Dla oka nawykłego do owéj hucznéj wesołości, z jaką na stałym lądzie Ewangelicy francuscy przepędzają niedzielne wieczory; skromna postać Szkota wyda się zapewne nieco judaiczną, przywodząc na pamięć religijne i pobożne obchodzenie Sabbathu, dla serca jednak czułego i szanującego przepisy wiary, obojętną być nic może.
Przechadzając się tu i owdzie ponad brzegiem rzeki, uczułem po niejakim czasie, że mogę ściągnąć na siebie nieprzyjazne zamiarom moim podejrzenie; — opuściłem więc uczęszczaną drogę, wybierając najmniéj ludne ulice, które podobnie jak w parku Sę Dżems w Londynie, wysadzone drzewami, w różnym kierunku łąkę przerzynały.
Kiedym się zbliżał ku końcowi jednéj ulicy, usłyszałem zadziwiony głos chrapliwy Andrzeja Fairservice, rozprawiającego z żywością, którą pobożni jego ziomkowie