nęły nazawsze. — Z postępem nocy coraz głębsza nadchodziła cichość. — Tu i owdzie przesuwało się jeszcze światło latarni, przewodniczące wracającym presbiteryjanom po skromnéj u przyjaciół biesiadzie. Jeszcze czasem słyszałem tentent konia, który od miejskiego zgiełku unosił pana w spokojne wsi zacisze. Lecz i światła te, i odgłosy stopniowo coraz rzadsze, wkrótce znikły zupełnie; a uroczystą cichość samotnéj mojéj przechadzki, przerywały tylko bijące wież kościelnych zegary.
Niecierpliwość moja wzrastała w miarę zbliżania się oznaczonéj godziny. — Niepewność losu, który miał mnie spotkać, coraz mocniéj uciskała mój umysł. Wezwanie nieznajomego, wydawało mi się naprzemiany igraszką jakiegoś półgłówka, lub zdradliwém złoczyńcy podejściem; trudno wyrazić pomieszanie, z jakiém na most wszedłem.
Nakoniec dźwięk chrapliwy katedralnego zegaru ogłosił północ uśpionym mieszkańcom Glasgowa; a wkrótce, jakby chór wiernych za pasterzem swoim, powtórzyły godzinę dwunastą pomieszanym dźwiękiem, inne zegary miasta. Jeszcze się rozlegał brzęk ostatniego uderzenia, gdy po raz piérwszy od dwóch godzin prawie, ujrzałem zmierzającą ku mnie postać ludzką. — Postąpiłem na jéj spotkanie z tém uczuciem, jak gdyby cały los mój od owéj stanowczéj chwili miał zależéć; do tego stopnia dojść może wzruszenie, jakie na umyśle naszym długa i dręcząca niespokojność sprawia! — Człowiek, który mię tak żywo zajmował, średniego wzrostu, lecz barczysty i silny, zupełnie okryty był w płaszcz széroki. Zwolniłem krok mój i wstrzymałem się prawie, kiedym go mijał, w nadziei, że przemówi do mnie; lecz nadzieja ta niestety! zawiodła mię. — Przeszedł nie rzekłszy ani słowa, a ja mimo najżywszéj chęci nie śmiałem się odezwać piérwszy przez bojaźń, abym nie trafił na zupełnie obcą mi osobę. Uszedłszy kilka kro-
Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/221
Ta strona została skorygowana.
— 215 —