Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/224

Ta strona została skorygowana.
— 218 —

— Nie jestem pańskim nieprzyjacielem, gdy was poprowadzę do miejsca, w którém, gdyby mię poznano, ujrzałbym natychmiast kajdany na ręku i nogach, a wkrótce i powróz na szyi.
Zatrzymałem się nagle, a odskoczywszy na kilka kroków, starałem się wyczytać w oczach przewodnika mego, o ile mdłe światło księżyca dozwalało, dalsze jego zamiary.
— Powiedziałeś mi pan, — rzekłem, — zbyt wiele i nadto mało. — Zbyt wiele, abym mógł ufać człowiekowi, który sam wyznaje, że ma powody lękać się surowości prawa. — Nadto mało, abym mógł być przekonanym o niewinności, jeżeli niesprawiedliwe znosi prześladowanie.
Gdym przestał mówić, nieznajomy chciał przystąpić do mnie, cofnąłem się i dobyłem szpady.
— Jakto? — rzekł, — przeciw bezbronnemu — przeciw przyjacielowi?
— Czyś bezbronny? — nie wiem, — czyliś przyjaciel? — wątpię po tém com usłyszał.
— Słusznie, tak odpowiada każdy, co ma głowę i serce. — Szanuję tego, który ręce swéj obronę życia powierza i na dowód szacunku powiem panu otwarcie, że go prowadzę... do więzienia.
— Do więzienia? — zawołałem, — za czyim rozkazem — za co? — Prędzéj mi wydrzesz życie jak wolność. — Broń się — nie pójdę ani kroku daléj.
— Uspokój się! — Niechcę pana wcale wolności pozbawić. — Nie jestem, Bogu dzięki, policyjnym pachołkiem. Chcę ci tylko ukazać pewnego więźnia, który panu objawi powód mego ostrzeżenia. Włos ci z głowy nie spadnie nawet w razie nocnego przeglądu. — O sobie, tak powiedzieć nie mogę — ale chętnie narażę się za pana na niejakie niebezpieczeństwo; bo najprzód, nie dbam o nie, powtóre, lu-