— A rozumié się, bo ja ich przecież nie noszę przy sobie. Co zaś do tego kiedy się z niemi zobaczysz, zaśpiewam ci starą piosnkę, jak król wróci do swojéj ziemi.
— Cicho Robie, cicho! — to już trąci buntem. Czy nam znowu chcesz sprowadzić papizm, despotyzm, księży, i tym podobne klęski? — Pilnuj lepiéj swego rzemiosła. — Kraść, rozbijać, nakładać kontrybucyje, wszystko to prędzéj ci ujdzie, jak podżegać do wojny domowéj.
— Tylko nie praw mi kazania, panie burmistrzu. Jesteś Whig zapalony; znamy się dawno; ale mniejsza o to. Gdy wybije godzina sprawiedliwości, postaram się o załogę dla banku na Salt Market, i tym sposobem odwdzięczę ci dzisiejszą uczynność. Lecz nim to nastąpi, ilekroć mię ujrzysz, radzę ci, udawać lepiéj żeś mię nie spostrzegł.
— Wiem że jesteś nieustraszony zbójca Robie, i że skończysz na gałęzi; jednak nie pójdę za przykładem ptaka, który własne gniazdo szpeci, chyba konieczna zmusi mię potrzeba? — Ale któż jest ten panicz? — rzekł daléj wskazując na mnie. — Zapewne jeden z twoich czeladników, — kandydat do szubienicy?
— Za pozwoleniem panie Jarvie, — odezwał się Owen, który podobnie jak i ja, oniemiał zadziwiony podczas téj szczególnéj dwóch krewnych rozmowy. — Bardzo przepraszam, jest to pan Frank Osbaldyston, syn jedyny mego pryncypała, którego miejsce w domu naszym nie zająłby ten przeklęty Rashleigh (tu poczciwy Owen westchnął głęboko), gdyby...
— Słyszałem już o tém, — przerwał bankier szkocki. Twój stary pryncypał uparty jak kozioł, chciał go podobno gwałtem w kantorze osadzić; a on, wołał raczéj przystać do bandy koczujących aktorów, jak zajmować się
Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/242
Ta strona została skorygowana.
— 236 —