żeli się nie mylę, musi już przebywać w pełnym biegu wąwóz Ballahama.
— Jak to, co znowu? — zawołał rozgniéwany burmistrz. — Ten wisielec śmiałby mnie tu zamknąć w więzieniu! — Daléj do młotów, do siekiér! — zawołać ślusarza! — powieszę tego hultaja!
— Jeżeli złapiesz, — rzekł Campbell, — ale poczekajcie tylko; zdaje mi się że drzwi niezamknięte.
Jakoż Dugal nietylko drzwi nie zamknął, ale nawet zabrał klucze, aby kto inny tego nie zrobił.
— Jak widzę ten Dugal nie napróżno nosi głowę na karku, — szepnął znowu do nas Campbell, — pomyślał poczciwiec, że drzwi otwarte lepiéj mu usłużą aniżeli zamknięte.
Wyszliśmy na ulicę.
— Robie! — rzekł szanowny urzędnik, — jeżeli nie odmienisz sposobu życia, radzę, abyś na wszelki przypadek miał w każdém więzieniu znajomego stróża.
— Jeszcze lepiéj byłoby dla mnie, — odpowiedział Campbell, — gdyby w każdém mieście krewmy mój piastował urząd burmistrza. — Życzę wam dobréj nocy, czyli raczéj dobrego dnia. — Pamiętajcie o Aberfoil.
Nie czekając odpowiedzi, dał skok na drugą stronę ulicy i zniknął w ciemności. W téj chwili usłyszeliśmy świśnienie, jakby na znak umówiony, i zaraz drugie, zupełnie podobne pierwszemu.
— Czy słyszysz, jak się wabią te szatany? — rzekł pan Jaryie, — im się zdaje, że już są na górze Benlomond, gdzie mogą świstać bezpiecznie, nie zważając na sabbath.
Kiedy to mówił, upadło coś z brzękiem przed nami.
— Wszelki duch Pana chwali! — zawołał burmistrz. Cóż to takiego? Poświećno Mattie... A na sumienie! to
Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/248
Ta strona została skorygowana.
— 242 —