Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/258

Ta strona została skorygowana.
— 252 —
ROZDZIAŁ  XXV.
Stoi, czeka... Już się stało!
Leci z rykiem straszny goniec,
Niedźwiédź gniéwny!... Daléj, śmiało!
Już tu jemu, lub mnie koniec.
Palamon i Arcite.

Idąc za radą pana Jarvie, udałem się do kollegijum nie tak w nadziei odkrycia co godnego uwagi, ale raczéj abym w téj przechadzce zebrał myśli moje i zastanowił się nad tém, co mam czynić. — Minąwszy wiele starożytnych gmachów, wszedłem na plac szkolny wysadzany drzewami; a korzystając z samotności, była to bowiem godzina nauk, przechodziłem tu i owdzie, i rozważałem o szczególném mojém położeniu.
Wnosząc z okoliczności piérwszego mego spotkania się z Campbellem, nie wątpiłem wcale, że postępowanie jego było więcéj niż podejrzane. Obojętne odpowiedzi pana Jarvie, wypadki przeszłéj nocy, utwierdziły mię w tém przekonaniu; a jednak Djana Vernon nie wahała się polecić mnie takiemu człowiekowi! i sam nawet pan Jarvie zdawał się okazywać dlań przywiązanie, obok litości, — szacunek, obok pogardy. — Wniosłem przeto, iż musiało być coś nadzwyczajnego w charakterze i życiu Campbella; a co mię bardziéj jeszcze uderzało, że los jego z moim zdawał się miéć niepojęty jakiś związek. Postanowiłem za piérwszą zręcznością wziąć na ściślejsze badanie pana Jarvie, otrzymać więcéj wiadomości o tym tajemniczym człowieku, i osądzić, czyli wzgląd na dobrą sławę, dozwala mi wejść z nim w dalsze stosunki,
Kiedym nad tém wszystkiém rozmyślał, postrzegłem na końcu ulicy, przez którą przechodziłem, trzech ludzi