Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/260

Ta strona została skorygowana.
— 254 —

rządzoną, lubo nie mogłem przewidziéć w jaki sposób Rashleigh zechce mi ją wynagrodzić. — Zostawiając to losowi, odrzuciłem płaszcz, przeskoczyłem płot napowrót, i stanąłem przed nim, gdy głęboko zamyślony zwolna postępował.
Rashleigh nie znał bojaźni; w żadnym wypadku jakkolwiek nagłym i niespodzianym, nie tracił pozytomności umysłu; a jednak ujrzawszy mię tak blisko dobie i moje oko pałające gniéwem, nie mógł utaić mimowolnego wzruszenia.
— Cieszy mnie, — rzekłem, — że spotykam pana; — właśniem się wybiérał w długą i niepewną podróż jedynie, aby powziąść wiadomość o tobie.
— Mało więc jeszcze znasz tego, którego szukasz, odpowiedział Rashleigh ze zwykłą sobie zimną krwią i obojętnością. — Przyjaciel łatwo mię znajdzie; jeszcze łatwiéj nieprzyjaciel. Postać pańska daje mi powód zapytania, którego z nich spotykam w osobie pana Franka Osbaldyston?
— Nieprzyjaciela, — rzekłem, — śmiertelnego nieprzyjaciela, — jeżeli natychmiast nie uczynisz zadość dobroczyńcy swemu, a mojemu ojcu, zdając sprawę z wydartéj mu własności.
— A przed kimże to panie Osbaldyston miałbym zdawać sprawę z moich czynności i do tego w interesach, które się stały mojemi? — czy nie przed młodzieńcem, którego ucho wypieszczone na płodach literatury, nie zniosłoby nudnych handlowych rozpraw?
— Próżne wybiegi; nie opuszczę cię, póki mi nie odpowiesz za podstęp zdradziecki, — musisz pójść ze mną do sądu.
— Zgoda, — rzekł Rashleigh, kilka kroków postąpił, — lecz nagle odmieniwszy zamysł, wstrzymał się i do-