Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/268

Ta strona została skorygowana.
— 262 —
ROZDZIAŁ  XXVI.
Ze szczytu skał, gdzie nawet nie znajdziesz rośliny,
Zkąd łatwo rozproszone trzody oko liczy,
Góral łakomym wzrokiem pogląda w doliny,
I cieszy się nadzieją przyszłéj w nich zdobyczy.
Gray.

Oho! spóźniłeś się młodzieńcze, — rzekł pan Jarvie, gdym w chodził do jadalnéj sali, — czyliż nie wiesz, że dość pięciu minut, aby zepsuć najlepszy obiad? — Mattie dwa razy już zaglądała, pytając, czy czas dawać. — Szczęściem, że miéć będziemy baranią głowę, — długie gotowanie nic jéj nie szkodziło; ale głowa skopa nadto przegotowana jest prawdziwą trucizną, jak powiadał ś. p. czcigodny mój ojciec, — ucho było dla niego szczególniejszym przysmakiem.
Przeprosiłem zacnego gospodarza za opóźnienie, i usiedliśmy do stołu. — Pan Jarvie częstował gości swoich tak uprzejmie, iż niepodobna było nie chwalić jego szkockich przysmaków, lubo niezbyt przyjemnych Angielskiemu podniebieniu. — Co do mnie, dość zręcznie pozbywałem się nietkniętych prawie talérzy; ale pocieszna było patrzyć na biednego Owena, który ściśléj zachowując prawidła grzeczności, i lękając się uchybić przyjacielowi swego pryncypała, zajadał wszystko, lubo każdy kęs trudno przełykał; i wszystko chwalił, lubo nie mógł utaić widocznego wstrętu.
Po obiedzie dał nam pan Jarvie poncz z wódki; napój, który po raz pierwszy zdarzyło mi się kosztować.
— Cytryny są z mojéj wioseczki tam oto, — rzekł, — skazując ręką ku Indyjom Zachodnim, — sposobu przyprawiania nauczył mię stary kapitan Coffinkey; a kapitana nauczyli (dodał cicho), morscy rozbójnicy. Zresztą kapitan