Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/293

Ta strona została skorygowana.
— 287 —

wdziwie, co, i jak ci odpowiem. — Biédny Rob! nie wiele dobrego o nim powiedzieć mogę, a źle mówić nie chce, — bo najprzód, jest to mój krewny, powtóre, jesteśmy w jego państwie; a kto wié, czy za tym oto krzakiem nie ukrywa się który z jego chłopaków? — Wierzaj mi, im mniéj będziemy mówić o nim, o miejscu dokąd jedziemy, i o celu naszéj podróży, tém lepiéj i prędzéj nam się powiedzie. — Nieprzyjaciele Roba krążą koło niego. — W téj okolicy jest ich nie mało: a wiatr słowa roznosi! — Dotąd Rob trzyma czapkę na bakier; ale w końcu..... jak wiész, że prędzéj czy późniéj, skóra lisa musi pójść do kuszniérza.
— Niech i tak będzie, — rzekłem, — słucham chętnie rady doświadczeńszych ode mnie.
— I dobrze na tém wyjdziesz panie Osbaldyston, — ale muszę znowu przemówić do tego hultaja, który ma długie uszy; bo dzieci i głupcy, zwykli powtarzać na rozstajnych drogach to, co usłyszą przy kominku. — Słyszysz! Andrzéj!... jak cię tam nazywają... Fairservice!
Andrzéj, który po ostatniém napomnieniu jechał dość daleko, nie spieszył na rozkaz pana Jarvie.
— No! daléj, pójdź tu!
— Pójdź tu! mówi się do psa, a nie do człowieka, — mruczał rozgniewany Andrzéj, zacinając konia.
— Przemówię ja do ciebie hultaju, jeżeli nie wypełnisz, co ci zalecę. — Oto masz wiedzieć, że jedziemy w góry.....
— Domyślałem się, — przerwał Andrzéj.
— Milcz i słuchaj. — Jedziemy w góry....
— Już wiem, — przerwał znowu uparty Andrzéj.
— Niecnoto! trzymaj język za zębami, bo ci kości pogruchoczę!
— Dzięki Bogu, nie ma kości w języku.