Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/294

Ta strona została skorygowana.
— 288 —

Musiałem się wdać w rozmowę; i jak tylko mogłem najpoważniéj rozkazałem milczyć Andrzejowi.
— Kiedy pan każesz, to co innego, — rzekł Andrzéj; — nie powiem już ani słowa, — matka moja nieraz mi powtarzała:

Choćby cię wziąć mieli kaci,
Rób, co każe ten co płaci.

możecie więc panowie mówić, co tylko chcecie, milczę i słucham.
Pan Jarvie korzystając z téj uległości, zabrał głos natychmiast.
— Uważaj dobrze co ci powiem, jeżeli dbasz o skórę, chociaż nie wiele warta. — Tam, gdzie jedziemy, i gdzie podług wszelkiego podobieństwa zabawimy do jutra, są ludzie rozmaitych wyznań, stronnictw i klanów; mieszkańcy gór, i mieszkańcy nizin. Ustawiczne między nimi zwady i bitwy. — U jednego Biblija w ręku, u drugiego pałasz, a wódka, u każdego. Nie wdawajże się z nimi, powściągnij język i nie wtykaj palca między drzwi.
— Nie ma potrzeby uczyć mię tego wszystkiego, — rzekł Andrzéj dumnie. — Jakbym to już nigdy nie widział góralów, i nie umiał żyć z tym ludem! Nieraz handlowałem z nimi mój panie; i jadłem z nimi, i piłem z nimi...
— I biłem się z nimi, chciałeś dodać, — przerwał pan Jarvie.
— Nie, mój panie! — zawołał Andrzéj, — tego nikt nie dowiedzie. — Człowiek taki jak ja, biegły w uczoném rzemiośle, nie zniża się do tego stopnia, aby się miał bić z nieukami, którzy nie są w stanie nazwać po łacinie, ani nawet czystym szkockim językiem żadnéj w świecie rośliny.
— Dobrze, dobrze, — rzekł pan Jarvie, — jeżeli więc chcesz zachować całe uszy i język, które u ciebie nigdy nie