Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/298

Ta strona została skorygowana.
— 292 —

swoje zdanie o Daoine Schie, jako raczéj, że mi dała nadzieję spoczynku, któregośmy bardzo potrzebowali ujechawszy około piędziesiąt mil drogi.
Przebyliśmy Forth po starożytnym z kamienia murowanym, wąskim i wysokim moście. Przewodnik mój powiedział mi, że górale udając się ku południowi, przejeżdżają zwykle tę znakomitą rzékę, brodem nazwanym Fords of Frew, zawsze trudnym, a częstokroć zupełnie niepodobnym do przebycia, i że oprócz tych dwóch miejsc, aż do mostu w Stirling, żadnéj już nie ma przeprawy; tak dalece, iż Forth stanowi niejako obronną granicę między górami i nizinami Szkocyi, począwszy od źródła swego, do odnogi Frith, gdzie do Oceanu wpada. Późniejsze zdarzenia, których byłem świadkiem, nie raz przywiodły mi na pamięć dobitne i właściwe wyrażenie pana Jarvie, — że Forth jest wędzidłem na dzikich górali.
Ujechawszy blisko pół mili, stanęliśmy nakoniec u wrót karczmy jeszcze nędzniejszéj jak ta, gdzieśmy popas mieli; ale małe jéj okienka jaśniały żywém światłem, wewnątrz słyszeliśmy rozmaite głosy, i wszystko zdawało się zapowiadać, że znajdziemy wygodę i posiłek, których potrzebę czuliśmy coraz mocniéj.
Andrzéj pierwszy dostrzegł, że przy progu drzwi na pół otwartych leżała gałązka wierzbowa, odarta z kory; odskoczył więc i zawołał; — Stójcie panowie! nie radzę iść daléj. — Musi tu być kilku naczelników zebranych na radę około kufla napełnionego wódką; nie przeszkadzajmy im; jeżeli nie chcemy oberwać kułaka, a może i coś gorszego!
Spojrzałem na pana Jarvie, który mi rzekł po cichu, — że Andrzéj przecież pierwszy raz w życiu prawdę powiedział.
Tymczasem kilka dziewcząt i chłopców nagich prawie, usłyszawszy tentent naszych koni, wybiegło z karczmy