Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/299

Ta strona została skorygowana.
— 293 —

i pobliskich chałup. Żaden z nich nie okazał chęci usłużenia podróżnym, a na rozmaite pytania, każdy tę sama dawał odpowiedź: Haniel Sassenach (nie rozumiem po angielsku). — Lecz doświadczony burmistrz potrafił otworzyć im usta; zbliżywszy się do dziecka, które miéć mogło około lat dziesięć, i stało obwinięte szmatem podartego plaidu, — rzekł. — A kiedy ci dam ten pieniądz, czy zrozumiesz po angielsku?
— Dla czego nie? — odpowiedziało czystą angielszczyzną.
— Idź więc do matulki, moje dziecię, i powiedz jéj, że przyjechali dwaj panowie Sassenach, i chcą się z nią rozmówić.
Wyszła wkrótce karczmarka, trzymając w ręku zapalone sosnowe łuczywo; smolne to drzewo, którego torfowe błota obficie dostarczają góralom, zastępuje u nich zwykle miejsce świécy. Przy żywém świetle téj osobliwszéj pochodni, ujrzeliśmy dziką i pełną niespokojności postać kobiety chudéj, bladéj, i wysokiego wzrostu. — Ubiór brudny i pełny dziur, który ją okrywał, zdawał się raczéj służyć obyczajności, jak wygodzie. Czarne roztargane włosy wysuwające się z pod czépka, wzrok ponury i niechętny, jakim na nas rzucała, przedstawiały dokładny obraz czarownicy, któréj przerwano piekielne prace.
Oświadczyła nam wyraźnie, że nas przyjąć nie chce. Napróżno przekładaliśmy jéj, że po tak długiéj podróży, nie możemy daléj jechać, i że nie ma bliższéj karczmy, gdziebyśmy mogli przenocować jak w Callander, wiosce, podług rachunku pana Jarwie jeszcze o siedm mil szkockich odległéj, co na angielskie mile, przynajmniéj drugie tyle wynosi. — Nielitościwa gospodyni odrzuciła przełożenia nasze bez namysłu.