Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/303

Ta strona została skorygowana.
— 297 —

— Nie wiem prawdziwie... nie ma nic gotowego... to jest.... nic takiego, coby do smaku pana przypadło.
Zaręczyłem jéj, że nie jesteśmy wymyślni, i że przestaniemy na tém, co się w domu znajdzie; a oglądając się wkoło na czémbyśmy usiąść mogli; w braku stołków, podałem burmistrzowi próżny kosz na kurczęta, a sobie przysunąłem przewrócone wiadro. Andrzéj, który nadszedł w téj chwili, stał w milczeniu za nami. Podróżni spoglądali na nas z podziwieniem, jakby nie mogąc pojąć śmiałości naszéj; my zaś, a przynajmniéj ja co do mojéj osoby usiłowałem jak mogłem ukryć wewnętrzną niespokojność względem przyjęcia, jakie nas spotkać miało.
Nakoniec mniejszy góral obracając się ku mnie, przemówił dumnym tonem w czystym angielskim języku:
— Jak widzę, pan nie lubisz ceremonij, i rozgościłeś się jakby we własnym domu!
— Tak zwykle czynię, ilekroć jestem w karczmie, — odpowiedziałem.
— A czy pan nie widzisz, — rzekł większy góral, — białéj gałązki przy wrotach na znak, że karczma już jest zajęta?
— Nie znam obyczajów kraju tego, ale radbym wiedzieć jakim prawem trzy osoby zajmować mogą wyłącznie cały dom zajezdny, i pozbawiać wszystkich innych podróżnych jedynego schronienia o kilka mil naokoło?
— To nie uchodzi, moi panowie, — odezwał się burmistrz, — nie chcemy bynajmniéj was obrażać, ale to nie uchodzi, i jest nawet prawom przeciwne. Jednak nie kłóćmy się o te drobnostki, i na znak powszechnéj zgody, napijmy się wódki.
— Niech tam d..... porwą wódkę! — zawołał mieszkaniec nizin, nacisnąwszy ogromny swój kapelusz na oczy. Nie chcemy ani waszéj wódki, ani waszéj kompanii.