Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/309

Ta strona została skorygowana.
— 303 —

na myśli; lubo pamiętam dobrze, że mi jeszcze należy procencik od pewnéj sumki.
— Niech tam d..... porwą, procencik i sumkę! — Nie lubię gadać o interesach, kiedy mam szczęście uściskać przyjaciela po długiém niewidzeniu. Ale proszę! jakto ubiór ludzi odmienia! — Któżby w tym ogromnym surducie i téj zimowéj kapuzie mógł poznać starego Dyjakona?
— Burmistrza, nie Dyjakona do usług pańskich, — ale wiem dla czegoś się omylił. Oblig wydany został ś. p. ojcu memu, który był Dyjakonem, a miał imię Nikol, podobnie jak i ja. Nie przypominam sobie, czy od dnia jego śmierci, choć raz zapłaciłeś mi procent, lub część kapitału; i to była zapewne druga przyczyna omyłki.
— Dobrze — dobrze — powiedziałem już niech d..... porwą omyłkę i jéj przyczynę, — ale cieszę się, żeś pan wyszedł na burmistrza. — Panowie, napełnijcie kubki! wypijemy zdrowie szanownego mego przyjaciela burmistrza Jarvie! — Znam go od lat dwudziestu — znałem i ś. p. ojca jego. — A co, czy już wypiliście? — Dobrze — teraz wypijemy in gratiam przyszłéj nominacyi pana Jarvie, na prezydenta miasta Glasgowa. — Czy słyszycie? — Prezydenta! — Lord prezydent Nicol Jarvie! — Tam do kata! — A jeżeli znajdzie się kto taki, coby chciał utrzymywać, że jest pod słońcem człowiek godniejszy tego urzędu, ze mną będzie miał sprawę — ze mną, Duncanem Galbraith O’Garschattachin, i kwita. — To mówiąc Duncan Galbraith włożył kapelusz na bakier, i rzucił dumnym wzrokiem na wszystkich przytomnych.
Górale spełnili chętnie oba zdrowia, lubo nie zdawali się rozumiéć, o co idzie; potem zaczęli rozmawiać po gallicku z panem Galbraith, który, jako nadgraniczny gór mieszkaniec, dobrze ten język posiadał.