Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/326

Ta strona została skorygowana.
— 320 —

Kapitan Thornton położył koniec tym narzekaniom, wypłacając całkowitą należność, która nie przenosiła kilku szyllingów angielskich, lubo zliczona na drobną krajową monetę, przedstawiała na pozór dość znaczną summę; chciał nawet zaspokoić rachunek mój i pana Jarvie, ale zacny burmistrz nie pozwolił na to, i chociaż gospodyni szeptała mu do ucha: — Daj pan pokój, niech płaci Anglik; wszakże oni nas obdziérają ze skóry! — wyliczył bez zwłoki część na nas przypadającą. Okoliczność ta dała kapitanowi sposobność wynurzenia w kilku słowach żalu swego, że był przymuszony pozbawić nas wolności. — Jeżeli — rzekł, — jak się spodziéwam, jesteście prawymi poddanymi króla imci, nie weźmiecie mu za złe kroku, którego wymagał po mnie wzgląd na bezpieczeństwo jego osoby, — w każdym razie, zrobiłem, co mi nakazuje powinność.
Chcąc nie chcąc musieliśmy przestać na téj wymówce, udaliśmy się za naszym dowódzcą.
Nigdy nie zapomnę z jaką roskoszą wyszedłszy z ciemnéj pełnéj dymu i zaduchu izby, w któréj przesiedziałem noc całą, na świéże ranne powietrze, przyglądałem się pysznemu wschodowi słońca, rzucającego pierwsze promienie z pośród złotych i purpurowych obłoków, na najpiękniéjszą okolicę, jaką kiedykolwiek w życiu zdarzyło mi się widziéć. Po lewéj stronie rozciągała się dolina, przez którą Forth, wijąc się tu i owdzie, i okrążając do koła prawie samotny wzgórek uwieńczony gajem drzew wyniosłych i gęstych krzewów, toczył ku wschodowi spokojne swe wody. Na prawo, wielkie jezioro, lekko poruszane powiéwem rannego wiatru, w każdéj drobnéj fali odbijało milijon razy promienie wschodzącego słońca. Skały, góry, doliny zarosłe gajami brzóz i dębów, przedstawiały zewsząd czarujące widoki; a szelest i połysk zroszonych liści,