bez wstydu, dodawało mi skrzydeł, i zagrzéwało chęć dostania się na bezpieczniejsze miejsce.
Burmistrz, któremu także bojaźń udzieliła na chwilę zręczności i siły, ubiegł około dwudziestu kroków od ścieżki pod górę, ale gdy przeskakiwał z jednego ułamku skały na drugi, noga mu się pośliznęła, i byłby się niezawodnie połączył z cieniami śp. czcigodnego ojca swego Dyjakona, o którym tyle rozprawiać lubił, gdyby szczęściem poła surduta jego nie zawisła na grubéj gałęzi cierniowego krzaka. Uchwyciwszy natenczas rękami za inną gałęź z przeciwnéj strony parowu, biedny pan Jarvie bujał na powietrzu między niebem i ziemią, przedstawiając dość trafny obraz złotego runa, wiszącego jako znak kupiecki nadedrzwiami korzennego sklepu przy Ludgate-hill.
Co do Andrzeja Fairservice, temu się lepiéj udało; dolazł bowiem bez przypadku na małą płaszczyznę, prawie w połowie wysokości skały. Z tém wszystkiém miejsce to niczém nieosłonione, a leżące w bliskiém sąsiedztwie pola bitwy, nie zdawało mu się zupełnie bezpieczne. Chciał się wdrapać wyżéj, ale zatrzymały go pionowe ściany skały; wrócić nazad ku ścieżce, wcale nie miał ochoty, — latał więc z końca w koniec po szczupłéj przestrzeni jak tancerz na linie, krzycząc przeraźliwie, i wzywając pomocy raz po angielsku, drugi raz po galicku, w miarę jak zwycięztwo zdawało mu się przechylać na jedną, lub na drugą stronę.
Postrzegłszy przykre i niebezpieczne położenie burmistrza, pierwszą moją myślą było pośpieszyć mu na ratunek, lecz mimo wszelkich usiłowań nie zdołałem przebyć głębokiego parowu, który nas przedzielał. Andrzéj przeciwnie, mógłby bardzo łatwo przynieść panu Jarvie pożądaną pomoc; ale ani rozkazy moje, ani usilne prośby nie potrafiły go skłonić aby zlazł ze skały, po któréj biegał ciągle wo-
Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/335
Ta strona została skorygowana.
— 329 —