Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/36

Ta strona została skorygowana.
— 30 —

osoby nie pogardzały wezwaniem, którego jedyną nagrodą była butelka wina po obiedzie spełniona z gospodarzem.
Jako prawdziwy obywatel świata, nieunikałem żadnych towarzystw, w którychbym się ludzi poznawać nauczył; przyjmowałem więc chętnie niedzielne obiady pod lwem, niedźwiedziem lub kaczką. Zacny gospodarz pyszny przywilejem zasiadania na pierwszém miejscu pośród swych gości, którym w dni powszednie usługiwać musiał, już sam przedstawiał dość ciekawy widok, — a cóż dopiero mówić o mnóstwie towarzyszów, którzy tę główną planetę zewsząd otaczali? Wszystkie dowcipy miejskie i najznaczniejsze miasteczka matedory, aptekarz, prokutator, a nawet i sam proboszcz, uczęszczali na tę tygodniową biesiadę. — Zbiór ludzi różnego stanu i wychowania, różnéj mowy, obyczajów i sposobu myślenia, odkrywał tę zajmującą sprzeczność, która pilnemu serc ludzkich badaczowi obojętną być nie może.
W tym to dniu, ja i mój lękliwy towarzysz odpoczywaliśmy w Darlingten pod Czarnym Niedźwiedziem, i już podług przyjętego zwyczaju gotowaliśmy się do niedzielnéj uczty, gdy nasz opasły gospodarz wszedł, donosząc, a raczéj przepraszając, że jakiś szlachcic szkocki zasiądzie z nami do stołu.
— Szlachcic? — jaki szlachcic? — zawołał mój towarzysz, — myśląc zapewne o gościńcowéj szlachcie; tak bowiem podówczas nazywano rabusiów.
— Co? jaki szlachcic? — odparł gospodarz, — powiedziałem, że szlachcicem szkocki. — Wszak wiecie? że każdy Szkot jest szlachcic, chociaż łokciami świeci, — ten podobno bydłem handluje.
— Kiedy tak, to niech wejdzie; będziemy mu radzi, — rzekł mój towarzysz; — a obróciwszy się ku mnie, opowiedział mi przyczynę obawy. — Co do mnie, — mówił da-