Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/371

Ta strona została skorygowana.
— 365 —

po wąwozach, tu i owdzie przerzynających skały. Księżyc, który już do znacznéj wzbił się wysokości, przyświecał z całą żywością blasku, jakiéj mu zwykle mroźne powietrze użycza; promienie jego odbijały się w wodach krętego strumienia, i nadawały śnieżną białość massom mgły grubéj lżejsze zaś i przezroczyste jéj obłoczki, zasłonom srébrnéj gazy podobnemi czyniły.
Zachwycający ten widok, chłód który mię przejmował, sama nawet przykra niepewność losu mego, ożywiły mój umysł, i podniosły zemdlone siły. Uczułem w sobie szczególną jakąś obojętność na troski, pogardę niebezpieczeństw; a zapomniawszy na chwilę o smutkach moich, zacząłem gwizdać wesoło, i szedłem w takt spiesznym krokiem, zacierając skostniałe od zimna ręce. Nieznacznie wróciło zaufanie we własnych siłach, a nadzieja szczęśliwszéj przyszłości tak mocno zajęła myśl moją, żem niespostrzegł dwóch ludzi na koniach, jadących tuż za mną, aż w chwili, kiedy jeden z nich odezwał się po angielsku.
— Hej! przyjacielu! dokądże to śpieszysz tak późno?
— Na wieczerzę i nocleg do Aberfoil, — odpowiedziałem.
— Czy droga bezpieczna, — zapytał znowu rozkazującym tonem.
— Nie wiem, ale dowiem się o tém, jak stanę na miejscu. — Z tém wszystkiém, jeżeli mówię z Anglikiem, radziłbym, aby się miał na ostrożności,: w dziéń raczéj odbywał podróż w tych stronach, — wielu z jego rodaków spotkał tu los okropny dzisiejszego rana.
— Żołnierze zostali pobici nieprawdaż?
— Na głowę, — a który z nich uszedł śmierci, dostasię do niewoli.
— Czy to jest pewna?