Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/373

Ta strona została skorygowana.
— 367 —

Gdy to mówiła, przypatrywałem się pilnie jéj towarzyszowi, korzystając z jasnych promieni księżyca; łatwo bowiem pojmiesz, że ujrzawszy Djanę odbywającą niebezpieczną podróż w tak samotném miejscu, i pod strażą jednego tylko mężczyzny, nie mogłem się oprzéć skrytéj zawiści. — Nie był to głos miły i melodyjny Rashleigha, — przeciwnie; podróżny przemawiał tonem ostrym, i jak nadmieniłem, rozkazującym; a przy tém był znacznie wyższy od mojego wroga. — Również nie miał podobieństwa z żadnym z moich stryjecznych braci, w układzie bowiem jego i sposobie obejścia się, było coś takiego, co na pierwszy rzut oka odznacza ludzi dobrego wychowania.
Zdawało się, że chciał uniknąć ciekawego wzroku mego!
— Djano, — rzekł z czułością i powagą razem, — oddaj krewnemu twemu jego własność, i pospieszajmy, bo nie mamy czasu do stracenia.
Miss Vernon dobyła małą paczkę z kieszeni płaszcza, a schyliwszy się ku mnie, rzekła tonem malującym zwykłą jéj lekkość i wesołość, któremi może chciała przytłumić głębsze i tkliwsze uczucia.
— Widzisz kochany kuzynie, że los przeznaczył mię oczywiście za anioła stróża dla ciebie. Rashleigh musiał zwrócić nieprawą zdobycz; i gdybyśmy stanęli w Aberfoil przeszłego wieczora, jak mieliśmy zamiar, znalazłabym jakiego góralskiego Sylfa, któryby ci natychmiast wręczył te znamiona handlowéj obfitości; ale smoki i olbrzymy zastąpiły nam drogę; a błędni rycerze i damy dzisiejszych czasów, nie mogą teraz, jak dawniéj bywało, rzucać się bez rozwagi na niebezpieczeństwa. — Radzę ci kochany kuzynie, abyś równą zachował ostrożność.
— Djano, — odezwał się znowu jéj towarzysz, — już jest późno, a jeszcze do noclegu daleko.