— Mamy, — rzekłem, — wielu znajomych i przyjaciół na stałym lądzie. — Czemużby synowie pana za wdaniem się ojca mego, do którego wdzięczności tyle masz prawa, nie mieli wejść w służbę którego z sąsiedzkich dworów?
Uczucia serca musiały się malować na twarzy mojéj; Rob-Roy bowiem ścisnął mi przyjaźnie rękę i rzekł:
— Dziękuję ci, dziękuję z duszy, — ale przestańmy... Nie spodziéwałem się, żeby ktokolwiek z żyjących ujrzał raz jeszcze łzę w oku Mac-Gregora. — To mówiąc otarł długie czerwone rzęsy, i dodał: — jutro pomówiemy o tém, i o pańskich interesach. — My górale przywykliśmy wstawać równo ze świtem, wtenczas nawet, kiedy nam się zdarzy znaléźć miękką pościel. — No, panie Frank, jeszcze jeden kieliszeczek na dobranoc.
Nie przyjąłem wezwania.
— A więc na duszę Św. Maronocha! wypiję sam jeden, — a nalawszy przynajmniéj pół kwarty wina, spełnił ją w oka mgnieniu.
Udałem się na spoczynek, odłożywszy pytania, które mu zadać miałem do chwili, w któréj umysł jego byłby w spokojniejszym stanie. Człowiek ten nadzwyczajny tak mocno zajął wyobraźnią moją, że nim zamknąłem znużone powieki, śledziłem długo jeszcze wszystkie jego poruszenia. Przechadzał się po izbie mrucząc pacierze łacińskie i żegnając się niekiedy; poczém szablę swą i pistolety położył z obu stron posłania, tak, aby w razie potrzeby, mógł być do obrony gotowym; nakoniec obwinąwszy się w plaid obszerny, rzucił się na łóżko, i w kilka minut usnął. Strudzony podróżą, oraz nadzwyczajnemi dnia tego wypadkami, i ja téż wkrótce wpadłem w sen głęboki, z którego, mimo tylu do niespokojności powodów, nie przebudziłem się aż dość późno nazajutrz.
Kiedym otworzył oczy, Mac-Gregor już był wyszedł.
Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/396
Ta strona została skorygowana.
— 390 —