Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/411

Ta strona została skorygowana.
— 405 —

kło na głos ulubionego wodza. Pan Jarvie zdziwiony, że tak łaskawe obietnice góral bez namysłu odrzucił, — rzekł do mnie po cichu. — Poczciwe stworzenie! — to prawda, — ale ani za grosz nie ma rozsądku.
Ja zaś wsunąłem w rękę Dugalowi parę gwinej, i uważałem, że ten dowód wdzięczności przyjął nieskończenie radośniéj. — Jak tylko spostrzegł złoto, podskoczył dwa lub trzy razy, uderzając piętami na powietrzu z zręcznością, któréjby mu pozazdrościł nie jeden nawet francuski baletnik. — Pobiegł natychmiast do towarzyszów swoich, udzielił im część otrzymanéj nagrody, i odpłynęli śród powszechnéj radości.
Wsiadłszy na konie, udaliśmy się drogą wiodącą do Glasgowa. Kiedy już straciłem z oczu jezioro i jego pyszne brzegi, nie mogłem utaić wrażenia, jakie sprawił na mnie widok tych piękności natury, chociaż wiedziałem dobrze, że pan Jarvie spoglądał na nie zupełnie inném okiem.
— Jesteś młody, — rzekł burmistrz, — a do tego i Anglik, — pojmuję więc, że to wszystko może cię zachwycać, — co do mnie, który jestem sobie prosty człowiek, a znam się na cenie gruntów, wolę jeden akr ziemi około Glasgowa, jak wszystkie góry Szkocyi. — Nie wiem czy je odwiédzę drugi raz w życiu; ale możesz wierzyć panie Osbaldyston, że dla lada przyczyny, nie stracę powtórnie z oczu wieży St. Mungo.
Mimo śpiesznéj jazdy, po północy zaledwo stanęliśmy w Glasgowie. Oddawszy zacnego towarzysza podróży czułym staraniom Mattie, udałem się natychmiast do mego mieszkania, i z wielkiém zadziwieniem spostrzegłem światło w oknach, chociaż już było tak późno. Andrzéj Fairservice drzwi mi otworzył; a jak tylko mnie ujrzał, — krzyknął, i nie powiedziawszy ani słowa, poleciał pędem na