Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/436

Ta strona została skorygowana.
— 430 —

jeden, rozmyślając ze smutkiem o przeszłości, w tém samem miejscu, gdzie niegdyś tyle chwil szczęśliwych przebyłem.
Zciemniało już zupełnie, — Andrzéj wytknął głowę przeze drzwi, doradzając, abym kazał przynieść świecę dla obrony przeciwko duchom, które przy zmroku najwięcéj dokazywać lubią. Odprawiłem go z niecierpliwością, a usiadłszy na staroświeckiem skórą obitém krześle, które stało obok komina, zacząłem poprawiać przygasły ogień, i zawołałem głośno: — Czyżto nie wierny obraz żądz i zabiegów ludzkich! — lada iskierka roznieca je, — nadzieja utrzymuje płomień przez chwilę, — lecz wkrótce, człowiek, a z nim żądze jego i nadzieje, zamieniają się w garstkę nikczemnego popiołu.
Jakby w odpowiedź na słowa moje, usłyszałem w drugim końcu pokoju głębokie westchnienie; — porwałem się z miejsca... Djana Vernon stała przede mną oparta na ramieniu człowieka, którego postać tak była podobną do obrazu, o którym z rana Andrzéj namienił, że mimowolnie spojrzałem, czy jeszcze wisi na ścianie. Rozumiałem z razu, że to było złudzenie wyobraźni, albo, że istotnie ukazały mi się cienie zmarłych; ale po chwili przekonałem się, że oczy moje nie mylą mnie, i że ludzi żyjących widzę przed sobą. — Tak przyjacielu, była to w rzeczy saméj Djana, chociaż bladsza jak zazwyczaj i znacznie wychudła, a przy niéj ojciec jéj hrabia Fryderyk Vernon, w ubiorze, który szczególnym trafem mało się różnił od ubioru przodka, na pięknym Wandyka obrazie. — On pierwszy przerwał milczenie, Djana bowiem stała ze spuszczoném w dół okiem, ja zaś oniemiałem z podziwienia.
— Panie Osbaldyston, — rzekł hrabia, — jesteśmy w twoim ręku, ale spodziewamy się, że nie odmówisz nam przytułku i opieki, póki upatrzymy sposobnéj pory udania