Nasamprzód, rażąc krwawo, kieruje swe ciosy
Ku sforze rozszczekanej, potem wpada w lud.
Młódź pierzcha na wsze strony, skręcając bachmaty;
Od krzyków przerozgłośnych drży wysoki bór.
Nikt umknąć nie wydoła, pędzący przed siebie,
Ucieczka jest bezpieczna, gdy zawrócisz w bok,
I jego szał ponosi, rozpęd niewstrzymany,
O skręcie niema mowy — zbyt ciężki to zwierz.
Gdy pędzi tak, otoczon licznym jeźdźców hufcem,
Nie może stanąć w miejscu, ściga kogo bądź,
W gwałtownych mknąc podskokach, snać większy z postaci,
W tym biegu wyciągniętej, sapie, parska wkrąg,
Wiatr grzywą mu potrząsa, na oba ją boki
Rozwiewa. W takim kształcie wielki, dziki stwór
Naoślep w ogrodzonym rzuca się ostępie,
Szukając, czem nasycić okrutny swój gniew.
A jaką on zabójczą nadyma się grozą,
Zobaczyć każdy może z mych następnych słów.
Młodzieniec pewien, słynny z dobytku i przodków,
Raz uparł się, ażeby swoją wolę mieć:
Do ręki wziąwszy strzelbę, chciał zmierzyć się z żubrem,
Olbrzymie jego cielsko sam uśmiercić chciał.
Zgodzono się. Nieszczęśnik ukrył się za drzewo
I patrzy, jaką drogą zapędzi się byk.
Ten nagle się pojawił; trzask, dudnienie ziemi
I sfory ujadanie — nieomylny znak
W szaleństwie pędzi wściekłem, wyrzuca naokół
Dymiące kłęby pary; nagle wstrzyma bieg,
Ubiwszy psa, i w sosnę gniewne wlepi oczy;
Biedaczek ów, mniemając, że odkrył go żubr,
Jakkolwiek był w tej chwili daleko od niego,
Tak strasznie się przeraził, iże z trwogi padł.
Znalazłszy go, druhowie, tak, jak stał, zdrętwiały,
Dziwili się, iż człeka może zabić strach.