O nikim chyba w najszerszej opinji polskiej nie krążyły poglądy tak fałszywe, sądy tak niesłuszne, jak o Zbigniewie Uniłowskim. Rodziły się gdzieś w atmosferze rozjątrzenia politycznego, wylęgały się w zaduchu kuchni, przygotowującej codzienną strawę dla bezkrytycznych czytelników, wychodziły w świat z gotowemi etykietami, które tak zbawiennie podają społeczeństwu w jędrnych skrótach, o apodyktycznych epitetach, to co dobry Polak i katolik o Uniłowskim wiedzieć powinien.
Otóż powinien był wiedzieć, że pisarz ten jest prekursorem bolszewizmu, deprawatorem, pornografem, wrogiem ustroju i obronności państwa, burzycielem ładu społecznego i wogóle — szkodnikiem. Nie potrzebuję podkreślać jak paradoksalnie brzmiało to już nie tylko dla tych, co bliżej go znali, lecz i dla każdego uważnego i samodzielnie myślącego czytelnika jego książek. Toteż nie jest moim zamiarem pisanie rehabilitacji Uniłowskiego, rehabilitacji, która nie była i nie jest potrzebna, nie chodzi mi nawet o sprostowanie błędnych sądów, które acz krzywdzące, nie mogły go obrazić. Nie był pierwszy w historji, ani nie będzie ostatni z tych pisarzy, których dotknęła niesprawiedliwość opinji współczesnych. Lecz właśnie dlatego że casus Uniłowskiego jest tak symptomatyczny, że byliśmy jego naocznymi świadkami, że nadto ścigano go i tropiono z tak zawziętą zaciekłością, chciałbym zastanowić się nad istotą samego zjawiska.
Strona:Wiadomości Literackie 5 XII 1937 nr 50 (736) wybór.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.