było wygolonych, rosłych, w cyklistówkach, pozostali dwaj mieli długie brody, czarne krymki na głowach i przepasani byli powrozami. W kucki jedli chleb razowy i cebulę. Nagle zaczęli wszyscy razem głośno szwargotać, i na przyciszonym placu zawrzała kłótnia. Tuż nad nimi, w oknie pierwszego piętra, pojawił się wąsaty mężczyzna w koszuli i flegmatycznym gestem wylał garnek z jakimś płynem na kłócących się Żydów. Na zakręcie zapiszczał przenikliwie tramwaj, z przedniego pomostu wyskoczył policjant i wolno zaczął się zbliżać do wykrzykujących w stronę okna tragarzy. Rozpoczęła się krzykliwa rozmowa, w rezultacie tragarze poszli w kierunku hali, a policjant wszedł do bramy domu, w którego oknie sterczał ciągle wąsaty mężczyzna w koszuli. Między straganami pojawili się ludzie z miotłami i poczęli zmiatać śmieci. Czyste niebo powlekało się granatowemi smugami nad opustoszałem targowiskiem, nad przytulonym samotnie do sztachet Kamilem. W oknie na pierwszem piętrze stała się rzecz niby zwykła a niepokojąca. Pojawił się w niem policjant bez czapki i w koszuli, ten sam, który rozmawiał z tragarzami. Natomiast z bramy wyszedł wąsacz w mundurze policyjnym i zdecydowanie podszedł do Kamila
— Czego tu sterczysz, coś za jeden, knocie?
— Czekam tu na jednego pana... On jest dozorcą w więzieniu na Dzielnej.
— I nie przychodzi?
— Nie.
— Gdzie mieszkasz?
— Nad Wisłą, na Leszczyńskiej.
— Żebyś tu czego nie zmajstrował — powiedział znudzonym głosem policjant, poczem odbiło mu się.
Odwrócił się tyłem do Kamila i stał na rozkraczonych nogach z rękami dotyłu, zapatrzony przed siebie.
Po kwadransie policjant odwrócił się i przechodząc do ogrodu, chwilę zatrzymał się nad Kamilem, chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i znikł za sztachetami.
Kamila znów opadła rozpacz, powstrzymywał się żeby nie zapłakać. Niepewność ustąpiła miejsca podejrzeniom. Dlaczego wczoraj kazał sobie przynieść