Strona:Wieś Ilustrowana, marzec 1911.pdf/6

Ta strona została przepisana.
2 WIEŚ ILUSTROWANA MARZEC 1911


wesoło, babrząc się w błocie. Ciągają za kudły psy domowe, szczują niemi koty. Pełno wesołych szczebiotów, pisków, miauków, naszczekiwań. Na podwórzu chodzi kasztanowate klacz i biega parotygodniowy źrebak, niby piłka w podskokach, kręcąc małym łebkiem i wietrząc na wiatr. W izbie uwija się Sikorzyna. Karmi zaledwo wyklute żółte kurczęta, które cipaniem swym, jak świderki napełniają uszy. Życie zaczyna być wszędzie ocknięte po długiej zimie. Życie się mnoży.
Julek patrzy, słucha. Łzami nabierają mu źrenice, zapadła pierś wznosi się westchnieniem. Wziął duży haust powietrza do płuc i zakaszlał się suchym, rozpaczliwym jękiem. Na wargach pokazała się krew. Julek przywykł już do niej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A pogoda mieni się niby lica dziecięce, to śmiech, to płacz.
Z szarego, zamglonego nieba wybucha nagle jaskrawe światło. Waży się chwilę, nieufnie błyska, bo oto nowa chmura nasuwa się na słońce. Goreje szlak ognisty, pada na ziemię i pije z niej brudne śnieżne piany. Mało ich pozostało, słońce resztę zgarnia. Rozłazi się spęczniała gleba. Skiby czarne, oślizgłe wychylają łby ze schlastanej zimowej mazi, ciągną z niej wodę do swych wnętrzności, topią, pożerają. Wiaterki rozszeptały się po niwach. Figlarne urwisy! Wymykają się z kniei leśnych i pędzą na pola, skaczą po miedzach, targują zeszłoroczne zeschłe badyle zielsk, przewracają kozły po zagonach. Skarci ich czasem wiatr potężny, praojciec, z gęstych borów nadeszły, że przycichną wystraszona, płasko przylepią się do roli lub wpadając w nikłą run ozimin, czochrają ich źdźbła młodym oddechem.

Strzyżawka na Ukrainie, własność p. Władysława Lipkowskiego.

Słońce łechce ziemię, że w dreszczach jest cała.Przeciąga się rozkosznie po długim śnie, pręży się, dźwiga swe barki do życia, do używania. Łono jej wezbrane potęgą uczuć zaczyna falować, serce ziemi bucha miłością. Śpiew wypada z jej piersi i leci w przestwór przyrody. Skowronek, artysta niezrównany, chwyta szept ziemi ockniętej, na delikatne strunki swego gardziołka i niesie go w górę i rozsiewa, budzi nim wszystko, co jeszcze śpi, co jeszcze gnuśnieje. Paciorki skowronnych śpiewów spadają obficie z górnych szlaków, drobne dzwoniące pacioreczki, a melodyjne, rzewne, lekkie i swobodne.
Ptaszyna ciska z dzióbka miljardy toników, trzepoce skrzydełkami prędko, prędko, igra z powietrzem, wita się z obłokami. Do słońca dąży. Zuchwale wbija się w chmury i śpiewa i śpiewa...o miłości, o tęsknocie, o żalach i radościach, bajki prawi zaczarowane. tańczy krakowiaki, nuci dumki.
Cichnie wtedy, gdy z chmur nabrzmiałych zacznie sypać gęsta, biała kasza. Gaśnie słońce, matowieją role.
Wicher dmie ponury, ostatni barbarzyńca hord zimowych. Napędza bure chmurzyska i z wymion ich strzyka na ziemię deszcz zmieszany z białemi krupkami śniegu. Zacina ostro, bezlitośnie. Bije z łoskotem w gałęzie drzew, policzkuje nagie skiby.żałosnym dźwiękiem tłucze w szyby okien.
Deszcz ginie, sypie już tylko grad drobniutki, a ostry jak igły. Okrywa cały świat brutalnemi razami swych elastycznych prętów. Suchy szelest głuszy wszystko, jakby kto sypał gęsty żwir na ukrop wody.
Przeleciał, przedudnił.
Znowu czysto w powietrzu. jasno, jak w wymiecionym młynie, Powoli, leniwie, zaczyna ciapać drobny deszczu kapuśniaczek. Pruszy sennie, ale gęstnieje, staje się falą.
Obumiera ziemia, zamierają dusze ludzkie pod tą nużącą chlapaniną. Ciężar przygniata, dławi.
Lecz oto jaśnieje wśród kortyny chmur okrągła plama. Rozsuwa się szerzej, wygładza, rozbłyskuje.Rozdarły się lite materje deszcz rodzące, pękły. Uśmiechnięte słońce mruga na świat jak stary łobuz świeci wielką łysiną na brudnem niebie. Połysk zalśnił na nowo;suwa się po roli, po runi, zielonkawej, dachach i mokrej korze drzew.