pana Artura mięszały się daleko prozaiczniejsze. Ściśle biorąc — myślał on sobie — lwowskie moje gosposie są wprawdzie niczego, ale brak im jeszcze wiele rzeczy. Najprzód, w całym ich układzie i w całym domu czuć niewykorzeniony jakiś szyk prowincyonalny, — gdyby nie kwestye patryotyczne, doniesienia z placu boju, fabrykacya nabojów i skubanie szarpii, nie byłoby nawet przedmiotu do rozmowy, — dowcipu, sprytu ani za grosz — pani Szeliszczyńska pyta się tylko wiecznie, czy każdy Warszawianin taki bałamut? i zaraz potem z głębokiem westchnieniem przechodzi na temat niewierności mężczyzn w ogóle, a lekkomyślności pana Szeliszczyńskiego w szczególności — otóż i rozmowa na cały wieczór. Z panny Trzeszczyńskiej trudno wydobyć choćby słówko. Pour un causeur, comme moi, ce n’est rien! Wszystko to jakieś nieruchliwe, sztywne, bez życia nie jest tak jak u nas w Warszawie. Przecież tu w tej skamieniałej Galilei muszą istnieć jakieś inne kobiety. Ha, rozpatrzę się — i zdaje się, że puszczę w trąbę moje Lwowianki.
Ostatni ten frazes wyjąłem z listu, który wkrótce potem otrzymałem od pana Artura. Zgorszyła mię niezmiernie jego niewdzięczność, bo wiedziałem, jak dobrze był przyjmowanym w domu pani Szeliszczyńskiej, i jak troskliwie ona wypytywała się zawsze o niego po jego wyjeździe. Co się tyczy p. Celiny, jestem przekonany, że przynajmniej sześć razy na dzień przypatrywała się w sekrecie jego fotografii i odczytywała wiersze „jego utworu“, które wpisał był do jej albumu. Jeden z nich zaczyna się tak:
Módl Ty się za mną, gdy w rozpaczy ginę,
Za winę ojców, i za własną winę;
Módl Ty się za mną, by się w moim grobie
Nie opiekielnił żal wieczny po Tobie!
Właściwie autorem tych wierszy jest ś. p. Zygmunt Krasiński, ale p. Jan Wara wpisał i podpisał je jako swoje własne, a ponieważ p. Jan Wara w domu pani Szeliszczyńskiej był najwyższą pod każdym względem powagą, więc nawet sam Julian Klaczko nie byłby zdołał i nie zdołałby