czyć „legalnemi środkami“ przeciw ministerstwu, w którem sam zasiada.
A propos, dziwi mię, że jeszcze nikt nie podniósł należycie tego zdarzenia, i że przynajmniej Czas w interesie „familii“ nie zadał sobie pracy kanonizować p. ministra za tę jego szlachetność i wspaniałomyślność. Pan minister ma po swojej stronie tylko policyę, armię, skarb państwa, rajchsrat i kamarylę, a my mamy legalne środki, to jest mamy pana Armatysa i pana Widmana z panem Piątkowskim. Widocznie przewaga jest po naszej stronie, ale pan minister pozwala nam korzystać z tej przewagi, pozwala nam walczyć naszemi niezwyciężonemi legalnemi środkami:
Tobie szabla, a mnie kij,
Teraz–że się ze mną bij!
Oczywista rzecz, że p. Piątkowski będzie miał policyę p. ministra na jedno śniadanie, pan Armatys uprzątnie się z rajchsratem i z jego niemiecką wolnością małym palcem u lewej ręki, a pan Widman armię, dług państwa i kamarylę schowa do kieszeni w kamizelce i jeszcze mu się zostanie miejsce na Węgrów, gdyby im przypadkiem przyszłoi do głowy sprzeciwiać się systemowi federacyjnemu. Nie śmiem twierdzić, że to przyspieszy koniec niniejszej powieści, od której wątku podobno dość daleko odbiegłem; ale ja trzymam się zasady, że wszędzie, zawsze i przy każdej sposobności powiniśmy sławić pana ministra rolnictwa, za to, że pozwala nam walczyć z sobą, skoro mamy tak potężną broń w ręku.
Mówiłem powyżej o krzykaczach i malkontentach różnego rodzaju. Jest to naród nieznośny i po części tak nieortograficzny, jak List otwarty hr. Golejewskiego; ale na szczęście mogę powiedzieć, że mój bohater, p. Artur, nie należał do niego, a przynajmniej przestał do niego należeć, odkąd czuł się już nie panem, ale księciem Arturem. Książęta rzadko kiedy należą do malkontentów, chyba że jaki hrabia schwyci im z przed nosa koncesyę na kolej żelazną. Książęta należą, czasem i do opozycyi, ale tylko wtedy, gdy