mniej na to nazwisko, jak zwierzęta, które zaprzężono do małego wózka od wożenia ziemniaków, dla wywiezienia p. Artura. O koczach i czwórkach nie było już mowy. Siedzenie w tym ekwipażu składało się z odrobiny natrzęsionej słomy, nakrytej podartą płachtą. Chłopak usługujący przy ogrodniku pełnił obowiązki woźnicy. Nie mogło być nic bardziej politycznie podejrzanego, jak na owe czasy. Młody mężczyzna bez c. k. urzędowej czapki z różą na głowie, jadący takim wózkiem, kwalifikował się od razu do kozy, i dostawał się do niej niewątpliwie, wychodził zaś na świat dopiero po kilku tygodniach — jeżeli się nie znalazły jakie poszlaki przeciw niemu. Mimo tego wszystkiego, jakieś szczególne zrządzenie losu dozwoliło p. Arturowi dojechać do Cewkowic, bez spotkania się z organami „bezpieczeństwa“.
Wózek zatoczył się na podwórze w chwili, gdy dwie panny Kacprowskie, panna Melania i panna Róża, wychodziły z cieplarni, znajdującej się opodal od dworu, i zdążały ku gankowi. Na widok swojego anioła, p. Artur wyskoczył i pobiegł ku niemu. Z piersi wydobywał mu się na pół stłumiony okrzyk: — Różo! Aniele!
Ale anioł miał twarz nieruchorną, i gdyby nie nosek cokolwiek zarumieniony od zimna, możnaby było przypuszczać, iż to chodząca statua z marmuru. Artur stanął jak wryty.
— Różo! — wyjęknął głosem człowieka konającego, błagającego o kroplę wody.
Róża zmierzyła go od stóp do głowy spojrzeniem tak chłodnem i obojętnem, jak gdyby go po raz pierwszy w życiu widziała. Byłby dał połowę życia za jedną iskrę gniewu, oburzenia, nawet pogardy — w jej twarzy. Ale nie — twarz jej była niema. Minęła go spokojnie, jak się mija słup milowy po drodze, i weszła do domu.
Artur chwiał się na nogach; w oczach mu się ćmiło, uchwycił się ręką za czoło, bo zdawało mu się, że mu głowa pęka. W tej chwili uczuł, że ktoś go wziął za drugą rękę. Spojrzał — była to panna Melania.
Strona:Wielki świat Capowic - Koroniarz w Galicyi.djvu/328
Ta strona została przepisana.