— A, a... ot, tak — odpowiedziała mama. I kolej myślenia byłaby przyszła na nią, gdyby była w tej chwili nie usnęła na powrót.
Z obawy, by kochanej czytelniczce nie wydarzyło się to samo, zostawiam do przyszłego rozdziału wyjaśnienie powodów, dla których pan Schreyer był wcale do rzeczy, co ten pan Schreyer robił w Capowicach, i jakim sposobem pojawia się jego nazwisko w siódmym rozdziale tej powieści?
Popełniliśmy wielką niedyskrecyę, kochany czytelniku, w poprzednim rozdziale. Słuchaliśmy obydwaj pod drzwiami, i to o tak późnej porze! Dowiedzieliśmy się tajemnicy, o której nie wiedziała nawet pani asystentowa; tajemnicy, głęboko ukrytej w sercu panieńskiem. Bo juści, jeśli córka żąda od matki potwierdzenia, że ten lub ów mężczyzna jest „wcale do rzeczy“, a to bezpośrednio po rozmowie o kandydaturze jakiego Sarafanowycza do jej ręki, to nawet rodzona matka musi powziąść to podejrzenie, które my powzięliśmy przy tej sposobności. Tak się też stało. Nazajutrz pani Precliczkowa poczęła wybadywać Milcię co do pochlebnego na każdy sposób zdania, jakie objawiła o panu Schreyerze. Nie mogę tu podać protokołu z tego pierwszego przesłuchania, albowiem zeznania, poczynione przez naszą bohaterkę, były dosyć ogólnikowe i małoznaczące — więcej już poszlak prawnych mogły stanowić zakłopotane spojrzenia i rumieńce, których jednak niepodobna było skonstatować protokolarnie, ponieważ przesłuchanie odbywa się bez asesorów i świadków. Nie chcę ja przez to powiedzieć, by Milcia miała zamiar zataić cokolwiek przed matką — nie było lepszej córki na świecie, jak ona, i nawzajem dobra