Strona:Wielki nieznajomy by JI Kraszewski from Tygodnik Mód i Powieści Y1871 No41 part9.png

Ta strona została skorygowana.

biowskie, sama zaś w dostatkach i swobodzie trawiła resztki żywota, wychowując i wydając za mąż dla rozerwania się różne z kolei dalekie kuzynki i powinowate. Jedynym warunkiem, niezbędnym prawie, przyjęcia w opiekę ubogich panienek było iż musiały być ładne, miłe, roztropne i łagodne. Brzydkich znosić przy sobie nie mogła równie kobiet jak mężczyzn, a złośliwych mniéj jeszcze. Dobrego serca, wesołego umysłu, wielce wyrozumiała i pobłażająca dla drugich, pani Ormowska, którą przez grzeczność nazywano baronową, nie miała już innego celu w życiu nad wesołe spędzanie lat pozostałych. Otaczała się więc tem co jéj robiło przyjemność, a że dobroczynność daje spokój i szczęście, czyniła jak mogła najlepiéj ludziom, aby oni jéj nie nudzili, nie przeciwili się i nieprzeszkadzali być szczęśliwą. Musi i Lusi, a w ogóle wszystkim z kolei po sobie następującym kuzynkom ani smutnemi, ani nudnemi, ani złośliwemi niedozwalała być pani Ormowska. Dziewczęta umiały z tego doskonale korzystać, bo gdy która czego zażądała, robiła kwaśną minkę tylko i najdaléj w dwadzieścia cztery godzin, pocieszoną została tem czego pragnęła. Umiano to usposobienie wyzyskiwać. Kobiecina wyglądała ze swą pomarszczoną, rysów jeszcze wdzięcznych, mimo marszczek i starości twarzyczką, z oczkami uśmiechniętemi i ustami uśmiechać się usiłującemi — wcale przyjemnie. Zawadzała jéj tylko zbyteczna otyłość. Chodziła też podpierając się zawsze parasolikiem, który w istocie był zamaskowaną laską, a nawet wcale grubym kijem, ale w jedwabnéj sukience, poznać go było trudno co za jeden. Dbała o powierzchowność swoją i kuzynek niezmiernie pani Ormowska, choć samą się z tego śmiała że ją jeszcze o spóźnioną zalotność gotów kto był posądzić. W istocie zaś o tyle zalotną była że chciała się podobać z charakteru, wykształcenia a — mówiąc prawdę i ze śladów wdzięcznéj, dawnéj niezapomnianéj, tryumfatorskiéj piękności. Lubiła bardzo nie być samą, a właśnie się trafiło że dwór jéj jakoś się rozpierzchnął i szła tylko z Lusią i Musią, co się równało dla niéj, jakby nie miała nikogo, obie bowiem panienki, jako domowe były chlebem powszednim. Zobaczywszy zdaleka przez lornetkę p. Karola, który szedł jakoś w przekątnym kierunku — staruszka poczęła nań wołać, machać, chustką, a że Musia i Lusia także, śmiejąc się do rozpuku, rozkrzyczały hukając nań i dając znaki, jak okręt przy rozbiciu — aby p. Surwiński na ratunek przybywał — rad nie rad przybiegł stary kawaler, sądząc że w istocie wezwano go przeciw żmji lub wężowi na wojnę. Pani Ormowska umiała ocenić przymioty pana Karola, chociaż wiele do zarzucenia mu też znajdowała, naprzód że miewał nie zbyt swieże chustki od nosa i czasem przypylone kołnierzyki od koszuli, powtóre iż bywał złośliwy i siał niepotrzebne plotki. Ale bawił ją też anegdotkami i opowiadaniami. Surwiński nie zbliżał się zbytecznie do pani Ormowskiéj, gdyż jako stary kawaler miał w podejrzeniu wszystkich że go chcieli żenić, a znając upodobanie w kojarzeniu sakramentalnych węzłów staruszki, bał się Musi i Lusi. Bo to, mawiał sam do siebie — człek się nie wiedząc sam jak, zaplątać jeszcze może, a potem kłopot i gniewy i niepotrzebna gadanina.