szony na chwilę, znowu białemi skrzydły powiał do koła uroczysty spokój i milczenie.
∗
∗ ∗ |
Minęło lato, zwarzyła je chłodna jesień; minęła i jesień, a widmo w białej płachcie, o sinej twarzy i skostniałych palcach, lodowem berłem władzy nad światem potrząsło.
Brylantowe gwiazdki śniegu skrzyły się na ciemnozielonych, niby aksamitnych gałązkach jodeł; kruki i wrony, ta „służba pogrzebowa“ obumarłej ziemi, żałośnie krakały; zresztą, w jodłowym borku cicho było, jak i dawniej, kiedy w gęstwinie rozkochane śpiewały słowiki.
Z trzaskiem i hukiem, hałaśliwie, niby scena z włoskiego karnawału, przemknął pod krzyżem, powracający z kościoła orszak weselny. Na przodzie sunęło kilka karet w czwórkę, białym lejcem kierowaną. W pierwszej siedziała blada hrabianka z wyświeżonym obok „żurnalowym elegantem.“ — Chmurna była jak dawniej, bezmyślnym wzrokiem błądziła po lesie, a kiedy ujrzała znajomy wzgórek i krzyż na nim, ścięła sine usteczka, a modre jej oczęta perłowémi zaszły łzami. Towarzysz jéj miał minę człowieka na śmierć znudzonego; milczał i wąchał niekiedy bukiecik z białych kamelji, które, choć to zima, frak mu zdobiły.
Śnieg zaskrzypiał pod saniami, obładowanemi postrojonem biesiadników gronem, ptastwo zimowe spłoszone z wrzaskiem pozrywało się z gałęzi