i głębiej w las pierzchnęło. Zrobiło się na chwilę gwarno, krzykliwie, ale nie trwało to dłużej nad mgnienie błyskawicy.
Nie ucichł jeszcze całkiem gwar oddalających się weselników, gdy znowu wiatr przyniósł ochoczy głos skrzypków i na rozstajne drogi, nadjechało kilka prostych sań, wiozących „chłopskie wesele.” Konie z pękami kolorowych wstążek przy łbach, raźno parskały; na pierwszych saniach siedzieli państwo młodzi. Ona, to znajoma nam z pod krzyża Marysia, a on?... jużcić nie kto inny, tylko Jonek... złotopióry z wróżby sokół. Na wysłanych słomą saniach, szczerzej jakoś się śmiano, niż w karecianych pudłach. Ale i ten obrazek przemknął szybko, zostawiając zabłąkane między drzewami, pojedyńcze nuty skocznego obertasa...
∗
∗ ∗ |
Tegoż dnia wieczorem, w pałacu hrabiostwa X., w wiosce graniczącej z jodłowym borkiem, okna rzęsistem jaśniały światłem. Na szybach przesuwały się liczne sylwetki postrojonych gości. Wewnątrz były światła, kwiaty, muzyka, były tańce i gwar balowy, był szampan i wiwaty, ale nie było tego, co jest duszą, zabawy, nie było: szczerej, serdecznej wesołości. Szczególniej mroziła szał balowy smutna postać panny młodej, która wśród postrojonego tłumu wyglądała, jak na biesiadach faraonów mumje protoplastów gospodarza ustawio-