Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/105

Ta strona została przepisana.

wsiąść na kark, kiedy nie widzisz ani punktu obranego, ani kierunku, w jakim sam płyniesz? Osioł wtedy z żeglarską kartą w ręku sto razy więcej wart jest od wieszczbiarza ze wszystkiemi jego wyroczniami.
— Przecież wiatr, skądkolwiek on tam dmie, nie jest jeszcze mgłą. Nie widzę, czemby się tu tak dalece niepokoić.
— Najtęższe okręty bywają muchami w pajęczynie morskiej.
— W tej chwili przynajmniej wszystko zdaje się być jak należy, równie na morzu jak w powietrzu.
— Drganie pyłów czarnych pośród ruchomego odmętu, oto czem się wydają ludzie na oceanie.
— Nie zdaje mi się, żeby co złego zagrażało tej nocy.
— Nie gadaj próżno, lada chwila może się tu tyle narobić biedy, że bodajeś sobie głowy nie urwał z kłopotu.
— Dotąd jeszcze nie widzę nic tak zastraszającego.
Oko tak zwanego doktora skierowało się ku północowschodowi.
Patron mówił dalej:
— Bylebyśmy się tylko dostali do zatoki Gaskońskiej, to już wszystko będzie dobrze. O, tam to już jestem, jakby u siebie. Znam ci ja tę zatokę, jakby własną kieszeń. Jest to sobie miednica, nieraz djabelnie się złoszcząca; ale w niej znam przynajmniej wszystkie wysokości wody i wszystkie przebiegłości i odmiany dna. Jest tam błoto w okolicy San-Cipriano, kupy koralowych skorup pod Cizarkiem, piasku w bród u przylądka Penas, żwiru do licha w Boucaut i w Mimizanic, a ja znam się na barwie najdrobniejszego kamyka.
W tem miejscu przerwał sobie, bo się przekonał, że go doktór nie słucha.
Doktór ciągle rozpatrywał stronę północno-wschodnią. Na tem lodowem obliczu działo się w tej chwili coś osobliwego. Ile tylko przestrachu kamienna maska pomieścić jest zdolna, tyle się go mieściło n a tej twarzy bladej. Z ust jego, jakby mimowolnie, wybiegały te słowa:
— A! Przecie!