Źrenica jego, nabrawszy w jednej chwili wypukłości sowiego spojrzenia, rozszerzyła się jakby w osłupieniu, badając wyłącznie jeden jakiś punkt w przestrzeni.
Dodał wreszcie:
— Tak, tak. Co do mnie, zgadzam się.
Patron przyglądał mu się bacznie.
Doktór ciągnął dalej, mówiąc sam do siebie, czy też odpowiadając komuś w bezmiernym przestworze:
— Powiadam: tak.
Zamilkł, jeszcze mocniej wytężył oczy, jeszcze silniej potęgując całą uwagę na to, co się widzieć zdawał, i dodał:
— Idzie to zdaleka, ale wie, czego chce.
Szczupła cząstka przestrzeni, w którą się zagłębiał promień oczny i ku której leciały myśli doktora, wprost przeciwna stronie zachodu, żywo była oświetlona przez odbłyski znikłego słońca, jakby przez dzień zlekka zamroczony. Miejsce to, bardzo szczupłe i otoczone zewsząd strzępami szarawego wyziewu, było poprostu błękitnawe, ale odcieni bliższych raczej ołowiu, niż lazuru.
Doktór, całkowicie zwrócony w stronę morza i nie patrząc już więcej na patrona, wskazał palcem to zjawisko powietrzne i rzekł:
— Mości patronie, czy widzisz?
— Co takiego?
— To.
— Co?
— Tam.
— To błękitne? No widzę.
— Cóż to jest takiego, jak ci się zdaje?
— No zwyczajnie, kawałek nieba.
— Dla tych, którzy do nieba wędrują — rzekł doktór. — Ale dla tych, co mają ochotę iść gdzieindziej, to zupełnie nie niebo.
I wyrazom tym zagadkowym nadał nacisk osobliwy pełnem grozy spojrzeniem, które przepadło w ciemnościach.
Przez ten czas patron, wspomniawszy sobie podwójne objaśnienie dane mu o tym człowieku przez przywódcę gromady, w myśli sam sobie zadawał pytanie:
— Co to za jeden? Czy szaleniec, czy mędrzec?
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/106
Ta strona została przepisana.