Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Z tem wszystkiem, kościsty palec doktora, jakby pies stojący do zwierzyny, uparcie się wyciągał, naprężony ku tej brudno-błękitnawej plamce, która się zdawała grozić na widnokręgu.
Z kolei patron utkwił wzrok w tej plamie.
— W istocie — mruknął z cicha — nie jest to niebo, ale chyba chmura.
— Chmura błękitnawa gorsza sto razy od chmury czarnej — rzekł doktór.
I dodał:
— To chmura śnieżna.
— La nube de la nieve — szepnął patron, jakby się starał lepiej rzecz zrozumieć, przetłomaczywszy ją sobie po swojemu.
— Ale czy ty wiesz, co to jest obłok wzdęty śniegiem? — spytał doktór.
— Nie, nie wiem.
— To się zaraz dowiesz.
Patron jął się znowu wpatrywać w widnokrąg.
Bacznie rozpatrując chmurę, mruczał tymczasem pomiędzy zębami:
— Miesiąc nawałnicy, miesiąc deszczu, kaszlący styczeń i płaczący luty — oto cała zima naszej Asturji. Nasz deszcz jest ciepły. Śniegi w górach tylko u nas znajdzie. O, tam to nie właź w drogę lawinie. Lawina o nic nie pyta. Lawina to zwierzę.
— Ale trąba to coś gorszego. Trąba to potwór — rzekł doktór.
Doktór, po chwili milczenia, dodał:
— Będziesz ją tu miał za chwilę.
Rzekł dalej:
— Kilka naraz wiatrów zabiera się jednocześnie do roboty. Jeden z nich, tęgi wiatr od zachodu; drugi, powolny, ze wschodu.
— Ten to obłudnik — rzekł na to patron.
Obłok błękitny wzbierał coraz mocniej.
— Jeżeli śnieg — ciągnął dalej doktór — niemało daje do roboty, kiedy z gór zlata, to cóż dopiero taki, który się wali od bieguna.